wtorek, 29 kwietnia 2014

Trzy dni, trzy zamki, trzysta kilometrów! 23 – 25 kwietnia 2014

To moja pierwsza dłuższa wyprawa. Jestem podekscytowany i nieco zaniepokojony. Start został zaplanowany na środę, a cztery dni wcześniej podczas sobotniego biegu odnowiła się kontuzja w łydce. Mimo to zbieram siły, smaruje obolałe miejsce miksturą i uzupełniam zakupy na wyjazd.



Startujemy o godz. 8.00 z mojego placu, gdzie Wojtek dojeżdża samochodem z rowerem na bagażniku. Pogoda śliczna, wręcz wymarzona na podróż rowerem. Lekki wiaterek, słonecznie, ale nie upalnie. W doskonałych humorach wsiadamy na rowery i ruszamy w stronę Tarnowskich Gór.


Pierwszy postój i obowiązkowa fotka już na rynku TG. (Byliśmy tu wcześniej)


Dalej kierunek Opole. Staramy się o ile to możliwe unikać głównych dróg w czym pomaga nam aplikacja OSMAND i doświadczenie Wojtka. On już tu był i tutaj też, w tym miejscu również i to kilka razy. Zaczyna być to trochę denerwujące, bo to miała być wyprawa odkrywająca nowe miejsca i szlaki, a na razie jest okurzaniem starych szlagierów Wojtka. Ale nic, jestem cierpliwy i czekam, aż powie „tu jeszcze nie byłem”.
Po drodze nachodzi nas ochota na zwiedzenie Pałacu w Brynku. To naprawdę piękne miejsce ze względu na zabytkową architekturę w otoczeniu przepięknej przyrody. Warto tu się zatrzymać.


Wciąż znanymi Wojtkowi drogami podążamy w stronę Opola, aż nadchodzi utęskniona chwila gdy opuszczamy to co znane, by ruszyć ku nowej przygodzie. Droga płaska, odcinki proste rozwijamy prędkości w granicach 24-27km/h. Po przejechaniu blisko 60km odezwał się deficyt kalorii, dlatego zatrzymujemy się pod zadaszeniem na przydrożnym parkingu. Z napęczniałej sakwy znikają pierwsze zupki i czekoladowe batoniki oraz obowiązkowo parzymy kawę.



W mocy tego posiłku zamierzamy dojechać do pierwszej bazy noclegowej nad Jeziorem Turawskim. I tak z pewnością by się stało gdyby nie fakt, że Wojtek wypatrzył w Ozimku „Biedronkę” co skończyło się kolejnym  postojem.  Jak na starego wygę przystało, nie brał tyle zapasów, bo i po co, skoro po drodze „Biedronek” jak mrówek. A skoro zapasy uzupełnione możemy ruszyć do Turawy. I pewnie byśmy znaleźli się tam bardzo szybko, ale pojawiła się przeszkoda. Rozpadało się i to całkiem dobrze. Gdy intensywność była już bardzo uciążliwa pojawił się przystanek, gdzie postanowiliśmy wziąć opady na przeczekanie. Gdy nieco ustały ruszaliśmy, gdy ruszaliśmy znowu się uaktywniły. Dlatego nasza podróż odbywała się od przystanku, do przystanku. I tak buty zdążyły mi zamoknąć. Wojtek miał przy sobie odpowiednie zabezpieczenie, przede mną jak widzę kolejne zakupy.
W końcu udało się ruszyć, choć deszczyk wciąż padał i wzbudzał pytania jak będzie wyglądała pogoda na kolejne dwa dni?
Trochę błądzimy szukając ośrodka „Wodnik”, ale dzięki uprzejmości gościa, któremu w pobliżu zdechł silnik w kładzie docieramy na miejsce. Różnie bywa z ośrodkami nad jeziorami, a zwłaszcza tymi zamawianymi przez Internet lub telefon. Ale tu pełne pozytywne zaskoczenie! Piękny ośrodek z bardzo ładnymi ogrzewanymi pokojami, Internetem, ciepłą wodą, telewizją, czajnikami w każdym pokoju, po prostu luksus za bardzo rozsądną cenę 40zł od osoby. Każdy dostał podwójny pokój i wspólną łazienkę. Zrzucamy mokre ubrania i wieszamy na gorących kaloryferach, posilamy się co komu na smak przychodzi i ruszamy na spacer po okolicy. Nieco się rozpogodziło, tylko od czasu do czasu straszyło lekkim deszczykiem.






Po powrocie każdy zamyka się w sowim apartamencie, robimy notatki, dzwonimy do rodzin, ja oglądam mecz a Wojtek morduje jakiś serial. Kładziemy się spać z nadzieją na poprawę pogody.
Pierwszy dzień zakończyliśmy wynikiem 98km ze średnią prawie 21km/h.

Pobudka o 6.00, pierwsze spojrzenie w okno już napawa nas optymizmem, pogoda śliczności. Słonecznie, ciepło, bezwietrznie tego nam było potrzeba na dzień dobry.
Po sowitym śniadaniu ruszamy pełni zapału. Pierwszy przystanek miał być w Opolu na rynku, ale miał być, bo Wojtek nie mógł oprzeć się pokusie (mnie też zwiódłJ), by zobaczyć o poranku Jezioro Turawskie. I było warto!


Posileni tym widokiem ruszamy w stronę Opola ze zdwojoną energią. Ruch duży, więc trzeba uważać, prędkości duże średnia wychodzi nam ok. 25km/h. W promieniach słońca wjeżdżamy na rynek w Opolu. Spotykamy dwóch miejscowych rowerzystów, od razu robi się fajna rozmowa i dostajemy kilka cennych wskazówek co warto zobaczyć i jak wydostać się z Opola najlepszą (ich zdaniem) drogą na Zamek Moszna.







Na rowerze zwiedzanie idzie zdecydowanie szybciejJ. To co na piechotę zajęło by nam przynajmniej 4h robimy w 1h. Ale jak mawiał bohater kreskówek z dzieciństwa, Koziołek Matołek, „dłużej zostać tu nie mogę…” Ruszamy na zamek. OSMAND raz nam ułatwia drogę, a raz komplikuje. Zdarzyło się, że wywiódł nas w pole i to dosłownie. Po przejechaniu pięciu kilometrów drogi nagle droga się kończy w rzepakuJ. Ale to nas nie zraża, wracamy i wybieramy koleją drogę polną i finał jest podobny. Tym sposobem dokładamy do naszej podróży kolejne 10 – 15km. Ale z takimi widokami warto!



Dalej postanawiamy już tylko asfaltem. Jeszcze jeden postój w wiejskim sklepie (to osobna atrakcja tych podróży wizyty w różnych małych sklepikach na odludziu) na uzupełnienie zapasów, gównie wody, zupek, słodkich bułek i owoców . Wjazd na plac zamkowy i zwiedzanie parteru to koszt 6zł, za rower opłat nie pobierają i słusznie. To nie jest moja pierwsza wizyta w tym miejscu, ale pierwsza na rowerze. Wojtek, to może dziwne, ale jest po raz pierwszy. Mosznę można odwiedzać po raz enty i wciąż będzie robić wrażenie. Po nacieszeniu się widokami z zewnątrz i wewnątrz (daruję wam opisy) znaleźliśmy w parku świetne miejsce na wysepce, na biwak. Okupujemy ją przez ponad godzinę, ludzie trochę się krępują przeszkadzać w naszym ucztowaniu, więc cieszymy się ciszą, spokojem i zasłużonym odpoczynkiem nad wodą w cieniu wiekowych drzew różnej maści. To jeszcze nie pora na kwitnięcie „świętych azalii”, bo ze względu na nie pielgrzymują tu ludzie z całego kraju i świata. Ponoć warto, może to kiedyś sprawdzimy?





Gdy dopijaliśmy ostatnie łyki kawy był błysk, grzmot i ulewa. W miejscu dla służby pałacowej przeczekaliśmy ulewę i ruszyli do Krapkowic.



Droga prosta wręcz nudna, największą atrakcją było unikanie chlapania z kół Wojtka gdy on prowadził i moich gdy ja wysuwałem się na czoło. Oczywiście przesadzam, po drodze jest moc rzeczy na które warto zwrócić uwagę, tylko pogoda nas straszyła, że znowu się rozpada dlatego gnaliśmy by czym prędzej znaleźć się na kolejnym miejscu noclegowym. Krapkowice pojawiły się szybko, większe miasto, więc większe sklepy. Tym razem zakupy w Lidlu. Od rynku w Krapkowicach do gospodarstwa „agroturystycznego” (cudzysłów nie przypadkowy) pozostało 5km. Zapachy miejscowych zakładów po drodze i pobliska agroturystyka wzbudzały we mnie sprzeczności. Ale nic, jedziemy dalej z wieści ze strony internetowej spodziewamy się czegoś wyjątkowego ma być: kryty basen, dżakuzi, stół do ping ponga i moc innych atrakcji. Gdy przy drodze pojawił się budynek z napisem „Pokoje gościnne” nawet nie wzięliśmy pod uwagę, że to może być to. Już się domyślacie, że to było to. Nie umieszczamy adresu, ani fotek bo i po co. Niech świadczy tylko to, że czegoś nam brakowało w łazience, po chwili dotarło do nas, że brakuje drzwiJ. Ale było łóżko, (ja mam podwójne, Wojtek polowe), ciepła woda, telewizor i czajnik do gotowania wody. Szkoda, że nie wzięliśmy ze sobą płyt winylowych był gramofon.
Zrzucamy tu nasze sakwy i ruszamy dalej na rekonesans po okolicy skoro z dźakuzi i basenu nici.
To był dobry pomysł. Zwiedzamy piękny park i Zamek Rogów.







Wracamy fajną drogą wzdłuż Odry, gdy docieramy na wysokość „agroturystyki” rzucam hasło by jechać dalej do Krapkowic do rynku. Bez sprzeciwu Wojtka pedałujemy dalej, mamy nadzieję zjeść coś dobrego i fajnie spędzić czas. Rynek w Krapkowicach jest ładny, ale o tej porze już prawie całkowicie pusty, a jest godz. 19.00. Kilku młodych ludzi na ławeczkach, poza tym pusto i cicho, życie zamarło. Pytamy tubylca gdzie można zjeść dobry kebab na co słyszymy odpowiedź, że o tej porze już wszystko zamknięte. Pozostaje nam spożywczy i konserwy mięsne na uzupełnienie energii przed jutrzejszym dniem. Wracamy do bazy gdzie udajemy się do pokoju pomijając pokusy korzystania z atrakcjiJ.
Grzecznie jemy, myjemy, rozmawiamy i kładziemy się spać.
Przejechaliśmy 111km ze średnią ok. 19km/h. Zaniżona ze względu na wieczorny „spacer”.

Nastał dzień trzeci, ostatni.
Budzimy się zmarznięci i wszystko wydawało się jakoś odmienne od standardu w „Wodniku”. Pakujemy sakwy na rowery i ruszamy z wykrzesanym entuzjazm w podróż powrotną. Zrobiło się smutno, że to już ostatni dzień naszej podróży. Osobiście pokręcił bym się jeszcze dzień lub dwa po okolicy. Odnoszę wrażenie, że droga powrotna ma zdecydowanie więcej górek. Nawet celowo zarzucamy wcześniejszy pomysł podjechania pod górę Św. Anny. Powody są dwa. Pierwszy jest taki, że gonią nas z zachodu i północy chmury burzowe, a drugi to obawa przed odnowieniem kontuzji w łydce, po 250km zaczynam czuć, że mam łydkę. Spokojnym tempem docieramy do Pałacu Pławniowice. Przejeżdżałem w pobliżu tego miejsca dziesiątki razy samochodem i nigdy tu się nie zatrzymałem. Teraz wiem ile traciłem. Piękne miejsce!





Jak zwykle w takich miejscach jest i piękny park z malutkim stawikiem gdzie pluskała się kacza mama ze swoim pisklakiem. My odpaliliśmy naszą maszynkę i ugotowaliśmy resztki zupek, popili dobrą kawą i zakąsili batonikami. Przed nami ostatni odcinek podróży. Bytom, Piekary Śląskie, Radzionków, Rogożnik i moja malownicza wieś. Z żalem ruszamy dalej, jeszcze raz OSMAND wywiódł nas w pole. Droga powrotna zrobiła się jeszcze bardziej górzysta. W Radzionkowie licznik obwieścił nam 300km! Był to powód do małego świętowania, co też uczciliśmy łykiem napoju.


Nieplanowanie przejechaliśmy przez (Park Góra Powstańców Śląskich) bardzo ładne wzgórze z alejkami dla rowerzystów i piechurów. Warto tu pospacerować z rodziną lub przejechać się na rowerze.




Ostatnie kilometry mimo, że bardzo górzyste jakoś nie odbierały mi sił i chęci do dalszej jazdy. Gdy do domu pozostały niespełna trzy kilometry i zobaczyłem tablicę z napisem „Zamek w Będzinie 7km”, miałem ochotę jechać dalej. Chwilę później wjedźmy na posesję, ręce wyrzucone w górę, okrzyk radości, a licznik obwieścił przejechanych 322,19km z średnia prędkością 19,2km/h w 16h 46min.

To była świetna wyprawa! Wszystko było lepsze niż się spodziewałem. Na drugi dzień po wyprawie zrobiło się jakoś smutno i szaro, do czego przyczyniła się pogoda.
Rodzi się nowy plan na 1 maja, najpierw pociągiem do Korwinowa skąd ruszymy do ruin Zamku w Olsztynie następnie kierunek Złoty Potok, Bobolice, Mirów, Zawiercie i powrót do domu.
Ale o tym w następnym odcinku.
Dziękujemy wszystkim, którzy tu dotarliJ.
Mapka do trasy:



Film z wyprawy:


sobota, 19 kwietnia 2014

Zamek Tęczyński i Lipowiec jako trening!

Każda wyprawa ma dla mnie jeden główny cel, „jechać po to, żeby jechać”. Zwiedzanie przy okazji pięknych miejsc jest dodatkową nagrodą i zachętą. Mogę dojechać do tych miejsc samochodem, autobusem i pociągiem, jednak żadna z tych form podróżowania nie przyniesie mi tyle radości jak pedałowanie na moim ukochanym jednośladzie. Od młodzieńczych lat marzyła mi się jazda na rowerze w odległe zakątki naszego regionu i kraju. Jednak brak odpowiedniego sprzętu i motywacji mnie przed tym powstrzymywały. Dopiero zachęta i przykład Wojtka, oraz możliwość zakupu fajnego rowerku sprawiły, że tuż przed pięćdziesiątką zaczynam je realizować.
Wydawało mi się, że Szlak Orlich Gniazd mam opanowany z wycieczek szkolnych i rodzinnych. Więc jak to się stało, że nigdy nie byłem na zamku Tęczyńskim i w Lipowcu?
Po negocjacjach namawiam Wojtka na wyjazd nieco wcześniej tzn. o 8.30. Mój kompan zawsze stara się opóźniać wyjazd. Ja wolę ruszać wcześniej by mieć do dyspozycji jak najwięcej dnia i możliwość zwiedzania i częstszych postojów (brak kondycji po kontuzji).

Spotykamy się 0,5km od domu Wojtka i 10km od mojego tuż niedaleko cmentarza w Zagórzu. Już na początku mały zgrzyt, Wojtek nie zauważa samochodu jadącego za nim i zmienia pas bez ostrzeżenia, ja mam uruchomiony aparat ale nie o takie zdjęcie mi chodzi. Bezpieczeństwo to podstawa naszych podróży!!!

Znanymi nam  „kanałami” jedziemy w stronę Jaworzna, potem skręcamy na Jaworzno- Szczakowo by ruszyć w stronę Bierunia i dalej kierując się na Kraków. Trasa przebiega na tym odcinku bardzo dobrze, średnia zdecydowani ponad 20km/h. Słoneczko coraz częściej świeci, a tylko czasami chowa się za chmurki, co powoduje odczuwalnych chłód. Ale jesteśmy tak rozgrzani, ze to żaden problem.
Po drodze pojawia się pomysł zwiedzenia Pałacu w Młoszowej. To był bardzo dobry pomysł! Brama otwarta za którą widać piękny choć nieco „upadający” pałac. Kręcimy się przez chwilę robiąc pierwsze fotki i ciesząc się pięknymi widokami, gdy w bramie pojawia się inny rowerzysta. Okazuje się przesympatycznym opiekunem, kierownikiem obiektu (jak się sam nazwał). Oprowadza nas zapewniając, że miejsce jest bezpieczne, więc możemy zostawić nasze rowery i udać na zwiedzanie pałacu co też chętnie czynimy. Dobre miejsce na zwiedzanie i biwakowanie (o ile kierownictwo pozwoli) dla całej rodziny. Przepiękny park o powierzchni (o ile zapamiętałem) 11h. A oto kilka zdjęć włącznie z naszym super przewodnikiem.






Za namową kierownika udajemy się inną drogą do Tęczyna by zobaczyć jedyny w Polsce „Kurhan”. Droga okazuje się górzysta i jest to pierwszy sprawdzian, przed tym co mnie czeka. Szkoda, że obiekt jest zamknięty, ponoć mieści w sobie 7000 grobowców!



Spotykamy przy Kurhanie innego tubylca, równie  sympatycznego, który lepiej od „Krzysia” wyjaśnia nam drogę na zamek. Ruszamy kierując się wytycznymi. Wjeżdżamy do Tęczyńskiego Parku Krajobrazowego, to lubimy bardzo. Podróżujemy dobrze utwardzonymi drogami leśnymi z długimi odcinakami asfaltu. Zdarza się, że przebiegnie sarna na szczęście nie widzimy dzików. Wojtek się śmieje, ze jeśli się pojawią będzie robił zdjęcia jak uciekam, a kto zrobi zdjęcia jemuJ.
Tuż przed wzgórzem zamkowym zatrzymujemy się na chwilę by uzupełnić zapasy w sklepie, dobrze czynimy bo sił będzie potrzeba co niemiara. Wzgórze okazuje się niezłym wyzwanie zwłaszcza po przejechaniu ponad 60km w dobrym tempie. W pierwszych chwilach po wjeździe nie cieszę się  pięknymi widokami, tyko łapę tlen w dużych ilościach. Przychodzi czas na podziwianie, a jest co i upragniony postój na popas, przyjacielskie rozmowy i serię telefonów. Według Wojtka, Tęczyński Zamek jest drugim po Ogrodzieńcu najciekawszych miejsc na SOG.





Teraz czas na zjazd, na liczniku prawie 55km/hJ. Ale pojawiają się bardzo wymagające podjazdy, a sił ubywa. Obawa przed odnowieniem kontuzji przypomina mi ból w prawej łydce. Ale jedziemy, nie ma co się rozczulać. Drobne podjazdy zaczynają się stawać miejscem odpoczynku. I tak docieramy do zamku Lipowiec. Tutaj podjazd jest tak stromy i długi, że postanawiam nie ryzykować i pod koniec drogi zsiadam z rowerka. Wkroczenie na dziedziniec jest wielkim zwycięstwem, za nami prawie 80km a do domu daleko, sił mało więc warto odpocząć. Ponoć w tym miejscu odpoczywał Jan III Sobieski przed wyprawą na Wiedeń, więc poszliśmy w jego ślady.






Ponoć do tego miejsca wszyscy chodzą piechotą, nie wiem czy był tu Król, ale wygląda i pachnie tak, jakby to miejsce pochodziło z tamtych czasów.



Po drodze podziwiamy skansen, ale tylko zza płotu. Nie chce nam się wchodzić zwłaszcza, ze na obiekcie trwają roboty przygotowujące skansen do sezonu. Powrócę tu z rodzinką samochodem, wygląda na to, że warto go zwiedzić.


Droga powrotna przebiega dobrze z postojem na rynku w Chrzanowie. Ładne miejsce, jest „Żabka” są zakupy i obowiązkowe fotki.



Zatrzymujemy się jeszcze trzy razy, pierwszy raz tuż obok, Jaworzna w ładnym lasku z miejscem do biwakowania by wypić kawę, ja doję podwójne espresso, Wojtek swoją ulubioną fusiatkę. Pojawia się inny rowerzysta, przysiada się na chwilę by w cieniu drzew wypić browarek, ma ich kilka w plecaku. Jestem zdumiony i oburzony, jak to piwo podczas jazdy? Na moją uwagę z subtelną aluzją uśmiecha się uznając mnie za dziwaka, a swoje zachowanie za normę. Widać mamy różne normy!
Nie możemy odmówić sobie kilku fotek w kamieniołomach tuż obok Jaworzna, a na naszej trasie powrotnej. Dzieciom by się podobało mnie tak sobie, fajne miejsce na niedzielny spacer z rodziną.




Na liczniku prawie 110km liczyłem, że w tym momencie będę wjeżdżał na moją posesję, a do domu  blisko 20km. Poziom cukru zaczyna spadać co owocuje utratą sił i kiepskim samopoczuciem. Na moją prośbę zatrzymujemy się, wcinam trzy jabłka i czekoladowego batonika z orzechami. Po takim zastrzyku możemy ruszać dalej. W mocy tego posiłku dojeżdżamy do miejsca gdzie Wojtek ma 300m do domu, ja 10km. Ostatni podjazd pod górę w Grodźcu, który zazwyczaj jest bułką z masłem, w tym przypadku jest dużym wyzwaniem, ale daję radę!  Wjazd na podwórko to prawdziwa radość, licznik pokazuje 129,3km. Po wejściu do domu padam ze zmęczenia, nawet apetyt odszedł. Jednak jest to coś, radość i satysfakcja z kolejnej bardzo udanej wyprawy!
Przed nami kolejna wyprawa 300km w trzy dni. Dlatego tę uznaję za trening przed jeszcze większym wyzwaniem. Ale o tym w innym odcinku.
Dzięki Wojtku za wyprawę i Wam za dotarcie do tego miejsca. Mama nadzieje, że nie jesteście znudzeni i zmęczeni J.