poniedziałek, 30 czerwca 2014

Baltic Expedition 2014 Day1.

Jedziemy, nareszcie jedziemy! Jest niedziela godz. 22.00 rozpoczyna się nasza wyprawa. Zbieram myśli czy aby czegoś nie zapomniałem w ferworze nieco chaotycznego pakowania. W myślach przerzucam listę rzeczy, które miałem zabrać i konfrontuje to z tym co mam w sakwach i doczepionych reklamówkach. Nie wygląda to najładniej, ale jakoś się tym zbytnio nie przejmuję.
Myślę też jak to się stało, że doszło do tej wyprawy?
Kilka miesięcy wcześniej Wojtek podzielił się pomysłem wyprawy wzdłuż wybrzeża bałtyckiego. W porywie emocji i okazania Wojtkowi wsparcia zaoferowałem, że pojadę razem z nim. Nie miałem pojęcia co mówię! Nie zdawałem sobie sprawy ile będzie to kosztować planowania by wygospodarować tydzień wolnego, zaopatrzyć się w niezbędny ekwipunek, zdobyć kondycję i przekonać żonę. Nie będę zanudzał szczegółami, po prostu wszystko się udało, jedziemy!
Wyprawa obliczona jest na 450km w pięć dni. Mając doświadczenia z przeszłości dokładam 50km i liczę, że wyprawa może przekroczyć 500km, ale niewiele.
Wieczór jest chłodny, lecz nie jest zimny jak to dobrze, że zabrałem nieco grubszą kurtę żeglarską. Sprawdziła się już wiele razy. Jest mocna, dobrze chroni przed wiatrem i deszczem. Jeśli sprawdza się teraz to co dopiero nad morzem.
Jedziemy spokojnie, mamy sporo czasu by dotrzeć do Mysłowic, skąd ruszymy pociągiem do Świnoujścia. Pierwotnie mieliśmy wyjechać kilka godzin wcześniej, ale ze względu na mój harmonogram zajęć Wojtek zgadza się na późniejszy wyjazd. To pozbawi nas kilku godzin na zwiedzanie Świnoujścia i zmusi do szybszej jazdy by dotrzeć na czas do pierwszej bazy w Rewalu.

Czekając na pociąg nakręcamy się wzajemnie tym co ma nas spotkać. Nie wiemy jakie warunku będą w pociągu, mimo zagwarantowanych miejscówek dla nas, nie ma gwarancji miejsca dla naszych rowerów, mimo wszystko jesteśmy dobrej myśli.



Wjeżdża pociąg, emocje rosną. Według ustalonego planu najpierw wchodzi Wojtek z rowerem, podaje mu sakwy i na końcu wchodzę ja z moim rowerem. Udało się wejść, przedział na rowery jak na skład jadący tak daleko i w takie miejsce jest zbyt mały. Trzy wieszaki z których dwa są zajęte. Upychamy rowery, spinamy nie tylko przed kradzieżą, ale również by się nie przewróciły. Panowie kolejarze, czy to nie jest śmieszne, że w dobie gdy coraz więcej ludzi wsiada na rowery Wy wciąż jesteście w innym świecie?



W przedziale są z nami studenci wracający z długiego weekendu w Tatrach. Okazują się bardo fajną grupą młodych ludzi. Jeśli to byłaby reprezentatywna grupa to mamy powody by być dumni z naszej młodzieży! Warunki na tak długą trasę nie są komfortowe, noc przebiega wolno i czujnie. Nigdy nie wiadomo co może nas spotkać i nasze rowery. Od czasu do czasu pojawia się grupa ochrony pociągu i pewnie nie są tu bez przyczyny. To nas nie uspakaja tylko uświadamia, że trzeba być czujnymi. Ja mam sen twardy, Wojtek ponoć jest czujny, niech czuwa.
W Poznaniu przedział się opróżnia pozostajemy przez chwile sami, Wojtek rozkłada się na siedzeniach, na moją połowę dosiada się jegomość co ogranicza moją możliwość wyciagnięcia obolałych kości. Męczę się podwójnie, brakiem snu i dziwnymi figurami jakie próbuję wykonywać by znaleźć odpowiednie ułożenie na choćby chwilę drzemki, ale nie skutkuje.  Chęć na sen odchodzi i pozostają długie godziny jazdy. Widoki za oknem czasami zachwycają, a bywa, że bardzo zasmucają. Widząc jak niegdyś piękne perełki przedwojennych dworców zamieniają się straszące widma, budzą się pytania.
Są Międzyzdroje, za chwilę tu wrócimy na rowerach, a teraz czas na Świnoujście gdzie na dobre rozpocznie się nasza wyprawa.
Zmęczeni długą podróżą wysiadamy z pociągu. Już pierwsze widoki i głęboko zaciągnięte hausty powietrza sprawiają, że zapominamy o niedogodnościach podróży, męczącym tygodniu i stresujących przygotowaniach. Ruszamy na prom! Przeprawa jest bezpłatna, dla jednych to codzienność, dla nas atrakcja turystyczna. Uwieczniamy to jak tylko możemy.





GPS kieruje nas w stronę granicy Polsko - Niemieckiej. Wyprawa już się rozpoczęła więc staramy się cieszyć każdym widokiem. Świnoujście nie rzuca na kolana, ale i nie rozczarowuje. Sporo budynków jakie możemy spotkać w każdym mieście. Tuż przy kanale zwykłe bloki, nieco dalej stare kamienice bez większego uroku ze względu na brak renowacji. Gdy pojawia się szlak rowerowy prowadzący do granicy robi się nieco przyjemniej i bardziej emocjonalnie, tam poza wydmami jest nasze ukochane morze! Nie mogę się doczekać tego widoku bezkresu wody i poczuć bryzę na twarzy. Najpierw punkt graniczny dobre miejsce by uwiecznić tu pobyt. Chwilę później ruszamy w stronę morza. Jest! Piękne, cudowne! Dość mocno wieje z północnego zachodu, fale dość duże, to wszystko zachwyca i napawa nadzieją na dobrą jazdę prawie z wiatremJ.




Szybka decyzja i jedziemy na niemiecką stronę by sprawdzić czy jest jakaś różnica między Świnoujściem a pierwszym miasteczkiem po drugiej stronie (Ahlbeck). Ku naszemu niezdziwieniu jest i to ogromna. Wszystkie domki, dworki, pensjonaty, sklepiki, restauracje i inne nieruchomości wypieszczone prawie w każdym detalu. Robią wrażenie, ale czas wracać do naszych stron i ruszać dalej. Już dokładamy kilometry. Mamy ich zrobić 60 ale jak będziemy tak rozjeżdżeni to dołożymy i to całkiem sporo.




W Świnoujściu robimy małe zakupy i udało się namierzyć sklep rowerowy. Przed wyjazdem miałem nasmarować łańcuch, czego nie zrobiłem i wziąć olej do smarowania o czym również zapomniałem. Za błędy trzeba płacić w tym przypadku 19zł. Smaruję by jechać dalej.
Wracamy promem i ruszamy kierując się do Międzyzdroi. Droga płaska i szybka, rozwijamy zawrotne prędkości 25km i ciut więcej. Po drodze jest latarnia, nie możemy tego przegapić odbijamy kierując się wzdłuż budowy gazo portu. Inwestycja ogromna, o jej politycznym czy ekonomicznym aspekcie nie będę się rozpisywał. Szkoda tylko, że psuje krajobraz dojazdu do starej pięknej latarni. Po drodze inna atrakcja Ford Gerharda, Muzeum  Obrony Wybrzeża. Nasza wyprawa nie obejmuje w programie zwiedzania wszystkiego. Brzydko mówiąc zaliczamy i jedziemy dalej.






Droga do Międzyzdroi wciąż płaska i szybka, jeśli tak będzie wyglądała cała trasa to nie ma się czego obawiać, ale aż tak dobrze to nie będzieJ.
Docieramy do tego słynnego kurortu i budzą się pierwsze wrażenia. Miasteczko sympatyczne, daje się zauważyć zwiększony ruch turystyczny choć wciąż jest przed oficjalnym sezonem. To co rozczarowuje to wszechobecny kicz. Stragany, straganiki z tonami plastiku, ciuszków, wiele karuzel, całość pasuje do słów piosenki  „kolorowe jarmarki…”.Jak widać są na to odbiorcy, ale turyści tacy jak my nie tego szukają. Znajdujemy w miarę spokojne miejsce w parku by odpalić nasza kuchenkę i nabrać sił się przed dalsza podróżą. Oj będą nam potrzebne.





Droga do Rewala bardzo się zmienia, z płaskiego szybkiego terenu przechodzi w górzysty dość wymagający. Jeśli ktoś będzie planował taki przejazd niech się nastawi na spory wysiłek. Góra, dół, góra dół i tak bez przerwy. Widoki piękne, od czasu do czasu pojawia się drogowskaz by skręcić i piąć się dalej do punktu widokowego. Brakuje nam obecnie czasu i nieco ochoty, jednak nie przespana noc skutkuje. Jedziemy, droga nieco się dłuży, planowane 60 km już dawno za nami, jest 70 i 80 i wciąż liczba rośnie. Gdy zbliżamy się do 90 pojawia się oczekiwany znak Rewal.
Pozostaje znaleźć pole namiotowe, rozbić obóz i odpocząć, odpocząć. Wjeżdżamy na jedno z pól namiotowych wygląda całkiem przyzwoicie. Pytamy o cenę i tu duże zaskoczenie 34zł od namiotu. Na nasz jęk zdziwienia pada wyjaśnienie, że to pole trzy gwiazdkowe, ale to wciąż pole namiotowe. Musimy to przemyśleć. Dzwonimy do domu by namierzyli dla nas w necie niedrogą kwaterę. Udało się, tuż za torami kolejki wąskotorowej jest jegomość gotowy nam wynająć „domek na kółkach” z łazienką i kuchenką za 70zł. Dodam, że telefonów wykonaliśmy znacznie więcej, ale gdy padała informacja, że chcemy nocleg na jedną noc rozmowa robiła się o wiele mniej przyjemna, a cena zaczynała się potęgować. Odnoszę wrażenie, że „przemysł” turystyczny nad morzem ma się bardzo dobrze, skoro ludzie tak wybrzydzają potencjalnym klientem nawet na jedną noc.
Gdy dojeżdżamy do naszego miejsca na nocleg jest już dość ciemno. Wręcz z entuzjazmem witamy skromne ale przyjemne warunki na nocleg. Przyczepa dość spora, są łóżka, rozkładana kanapa, kuchenka, ciepła woda, coś w rodzaju natrysku i toaleta. Szybka kąpiel, kolacja i robimy coś co odbije się echem następnego dnia, wprowadzamy do przyczepy nasze rowery. Dla nas są ważne, są czyste, a noc zapowiada się deszczowo. Do tej pory było przeważnie słonecznie, a momentami lekkie zachmurzenie. Ale o tym jak rozpoczął się kolejny dzień już wkrótce.
Do tej pory przejechaliśmy 108km. 18 do Mysłowic i 90 ze Świnoujścia. Mamy blisko 30 km na plusie. Ale co tam, szczęśliwi kilometrów nie liczą. 






piątek, 20 czerwca 2014

Góra Zborów!

Choć wydawało mi się, że wszystko w promieniu 100 km od domu co warto zobaczyć już wiedziałem, i to wielokrotnie, to jednak z pokorą przyznaję, że się myliłem.
Przejeżdżaliśmy obok Góry Zborów przynajmniej dwukrotnie, pierwszy raz podczas wyprawy do Rzędkowic i drugi, gdy 1 maja zaliczyliśmy trzy zamki! Jednak przejeżdżać obok, a wspiąć się na jej szczyt, to zasadnicza różnica.
Pomysł wyprawy zrodził się w ramach przygotowań do naszej „Bałtyk expedition” (jeszcze o niej usłyszycie). Potrzebujemy nie tylko utrzymać formę, ale ją wzmocnić.

Rozpoczynamy w Parku Zielona w Dąbrowie Górniczej. Jest początek dnia, Park świeci pustkami co mi zupełnie nie przeszkadza, słychać szum wody z fontanny i śpiew ptaków, przez konary drzew próbują się przedzierać promienie słońca zwiastując piękny dzień. A prognozy są różne, jak zwykle każda strona, każdy portal ma swoja pogodę na swój użytek. Mimo wszystko ma być raczej pogodnie. Pogodnie jest w naszych nastrojach na starcie. Ruszamy pełni optymizmu by przeżyć kolejną wyprawę.



Nie wybieramy najkrótszej trasy, jedziemy przez Ogrodzieniec. Kiedyś Ogrodzieniec był szczytem moich możliwości i to bardzo wysokim. Dzisiaj jest miejscem tranzytowym. Początek trasy jest dobrze nam znany, przez Ząbkowice, Sikorkę, Łazy, Rokitno Szlacheckie. Obecnie plusem dla rowerzystów i tylko dla rowerzystów jest remont wiaduktu na trasie do Zawiercia. Ruch samochodowy znikomy, wiele kilometrów przemierzamy w spokoju.
W Łazach zatrzymujemy się na chwilę by zrobić fotkę przy fontannie i ruszamy by w Ogrodzieńcu zrobić sobie przerwę w fajnie przygotowanym miejscu w pobliżu Góry Birów.






Za Wzgórzem Zamkowym OsmAnd prowadzi nas w lewo, odkrywając przed nami nową nieznaną nam trasę. Okazuje się, że jest przepięknej urody! Nie tylko mały ruch i dobra nawierzchnia, ale przepiękne widoki! O czym mogą zaświadczyć poniższe obrazy.



Ostra jazda z góry i kolejne fajne drogi prze regiony lokalnej rekreacji. Jest trochę zbiorników w pobliżu Kroczyc i nic dziwnego, że ludzie szukają tam sposobu na spędzenie miłego dnia wypoczynku. W ich okolicach sporo kempingów i mini ośrodków. Nas to nie zatrzymuje tylko pedałujemy dalej.
Tuż za Kroczycami ukazuje się naszym oczom Góra Zborów. Prowadzi do niej długa prosta droga. Moje obawy były nieuzasadnione, że będzie ostry wyczerpujący podjazd. Podjazd byłJ.
Wojtek próbuje namierzyć przed wjazdem na górę jakiś lokalny sklepik i się udaje. Wjeżdżamy na plac, pani wypakowuje towar. W kolejce są tylko dwie osoby, Wojtek i ja. Spojrzenie pani jak mniemam właścicielki i ekspedientki w jednej osobie jest mrożące. Nawet ja mało domyślny wyczytuje z tego spojrzenia dajcie mi spokój, nie przeszkadzać. My chcemy tylko zupkę z torebki i wodę, ale to za dużo lub za mało by okazać się przyjaznym sprzedawcą. Grzecznie z „piskiem opon” ruszamy na górę bez zakupów.
Okazuje się, że wjazd do rezerwatu przyrody kosztuje. Zatrzymuje nas bardzo sympatyczna młoda wolontariuszka z kasą fiskalną zawieszona na szyi. Po długich negocjacjach uzyskujemy bilety po 2zł, co daje nam prawo na zwiedzanie Góry Zborów. Jest też jaskinia „Głęboka” ale nie korzystamy (bilet 10zł), brak czasu i chęci. Słyszymy informacje, że jest to „jaskinia bezpieczna”. Rozumiem, że pada to w kontekście niedawnego śmiertelnego wypadku na Jurze w jednej z jaskiń.

Naszym celem jest szczyt i tam prowadzimy z niemałym wysiłkiem nasze maszyny. Wybraliśmy chyba trudniejszą trasę w niektórych miejscach samemu trudno wejść, a tu trzeba jeszcze wziąć pod pachę rower i zasuwać pod górę przez skały i korzenie drzew.







Jest szczyt, jest ekscytacja! Widoki jak zwykle pozwalają zapomnieć o wszystkich trudnościach. Zachowujemy się przez chwilę jak dzieciaki z wycieczki szkolnej, wbiegamy na każdą skałkę, a przy okazji jak turyści z Japonii robiąc niezliczone ilości fotek.
To naprawdę piękna Góra!









Na lunch znajdujemy dogodne miejsce z panoramicznym widokiem. Menu bardzo proste zupki, owoce i batoniki. Przy okazji wysyłam garść informacji i trochę fotek na FB „Wyprawy rowerowe Jarka i Wojtka”.


Czas się zbierać i ruszać w drogę powrotną. Trasa znana przebiega przez Rzędkowice, Zawiercie, Łazy… Narzucam dość durze tempo, potrzebuję się wyżyć, Wojtek mi w tym nie przeszkadza pozwalając jechać ¾ trasy przodem. Docieramy do Parku Zielona, siadamy na tej samej ławeczce, przy tej samej fontannie, spod której rozpoczynaliśmy naszą wyprawę. Świeci słoneczko, zrobiło się bardzo pogodnie jesteśmy szczęśliwi, naprawdę szczęśliwi. Zatrzymujemy tę chwilę, lubimy razem jeździć i rozmawiać. Bywa, że po prostu dzielimy się tym co nas cieszy, wyrzucamy z siebie to, co nas martwi. Tak rodzi się przyjaźń!

Przejechaliśmy 126 km, średnia 21,5 km/h.