Wyprawy rowerowe Jarka i Wojtka
Jazda na rowerze przynosi nam sporo radości. Kiedy na dwóch kółkach ruszamy w drogę przenosimy się na chwilę w inny świat. Dzielimy się naszymi wyprawami ponieważ sami czerpiemy z podobnych blogów i stron inspirację i zachętę. Jeśli zadacie sobie trud, aby przeczytać nasze posty, a odważni nawet skomentować. Będzie to dla nas zaszczyt. Uznamy, że warto robić to dalej, przynosząc sobie i innym kolejną porcję dobrych emocji.
środa, 6 maja 2015
niedziela, 27 lipca 2014
Węgierska Górak i Wisła czyli ostra jazda. Wtorek
Ciężko było wstać z łóżka, deficyt snu i wczorajsze
zmęczenie trzymało mnie do ostatniej chwili w pozycji horyzontalnej. Ale dość
tego, mimo obolałych kończyn zwlekam się z wyra. Wojtek już dawno na nogach,
zdążył prześledzić trasę na dzisiaj i mimo, że nie daje po sobie poznać odnoszę
wrażenie, że zdaje sobie sprawę z tego co nas czeka. Planując przejazd do
Węgierskiej Górki i tutaj nocleg, to jest spoko. Ale w jeden dzień przejechać do
Wisły przez góry i doliny (ponad 40km), a potem powrót do domu (grubo ponad 120km)
to już nie jest takie proste. Kiedy kilka dni wcześniej spytałem go czy nie
jest to za trudne, spojrzał na mnie wymownie, wyczytałem w tym spojrzeniu „co
wymiękasz?” Wiecie jak to działa na faceta, więcej pytań nie było, ale obawa
pozostała. Wzięliśmy ze sobą Łukasza na jedną z najtrudniejszych wypraw. Nie
wiedzieliśmy jak sobie poradzi. Już wczoraj narzekał na ból kolana.
Po wczorajszej deszczowej końcówce dnia i prognozach z
aplikacji wynika, że z pogodą może być różnie. Początek dnia pochmurny, ale bez
deszczu. Pakujemy się starannie, przygotowuję na wszelki wypadek kurtkę
przeciwdeszczową, tak aby była na wyciągnięcie ręki. I poszli!
Pierwsze kilometry Szlakiem Cesarskim, bardzo malownicza i
spokojna trasa, a do tego pogoda jak nasze nastroje coraz lepsza. Niestety po
drodze kilka rozjechanych zwierzaczków, jeże, lis, kot, ptaków nie sposób zliczyć.
Im bliżej Koniakowa odkrywam, że zaczyna mi brakować przełożeń lub nachylenie
podjazdów jest nie proporcjonalne do siły moich mięśni. Przychodzi niestety ten
moment gdy jednogłośnie stwierdzamy, że teraz dla odmiany zsiądziemy i
poprowadzimy nasze maszyny. Na szczęście był to tylko jeden krótki odcinek.
Reszta tarasy do Koniakowa już spoko, bez żadnych problemów.
Dla kogoś takiego jak ja, widok sklepiku pełnego „Oscypków” jest ogromną
pokusą, której chętnie uległem. Nie byłem w tym osamotniony, Wojtek również
lubi ten regionalny przysmak. Niestety Łukasz nie podzielał naszego zachwytu.
Dlatego on robi zdjęcia, a my degustujemy.
Dzięki uprzejmości młodej ekspedientki z Bacówki
potwierdzamy słuszność wyboru dalszej trasy. Zależy nam nie tylko na
przejechaniu, ale również cieszeniu się pięknymi widokami i spokojem. Dlatego tuż
za kościołem skręcamy w prawo i ostro zjeżdżamy. Wysuwam się na czoło, lubię
szybką jazdę, od czasu do czasu upewniam się czy moi kompani jadą tuż za mną.
Wojtek jest, Łukasz zatrzymał się i coś majstruje przy rowerze. Na początku
byliśmy pewni, że spadł mu łańcuch okazało się jednak, że sprawa jest dużo
poważniejsza. Podczas ostrego zjazdu wkręciło mu sakwę łamiąc jedną szprychę i
scentrowało obręcz. W sakwie był dość drogi aparat i obiektyw. Rozkręcamy
bagażnik, wyciągamy sakwę, otwieramy z drżącym sercem. Aparat cały, obiektyw
lekko uszkodzony. Niestety wyrwało go z zaczepu aparatu. W aparacie zaczep jest
metalowy, w obiektywie plastikowy. Są dwa odłamki, które jak na moje oko dobry fachowiec przyklei i da się
wszystko naprawić. Teraz dopiero uświadamiam sobie, że mogło się to wszystko
skończyć dużo poważniej. Łukasz jechał przy najmniej 40 lub więcej km, na
godzinę, nagle koło zostało zablokowane. Mógł się przewrócić, wpaść na drzewo,
płot lub uderzyć z dużą siłą o asfalt. Skończyło się na strachu, scentrowanym
kole, pękniętej szprysze, i lekko uszkodzonym obiektywie. O sakwie (tym
badziewiu) nie wspomnę bo nie żal mi jej ani trochę. Dodam, że bagażnik Łukasza
nie był dostosowany do wożenia jakichkolwiek sakw. Kupił coś na kształt sakwy w pierwszym lepszym
markocenie za gorsze, które nie posiadały usztywnienia w tylnych ściankach. Na
szczęście Bóg nad nami czuwał!
Ale lekcje wyciągnąłem taką, że na wyprawę trzeba się dobrze
przygotować pod każdym względem. Łukasz kondycyjnie mnie zaskoczył, mimo, że to
jego pierwsza tak długa wyprawa poradził sobie doskonale. Gdy chodzi o
wyposażenie i pewne umiejętności w pakowaniu i przygotowaniu do jazdy
pozostawiają sporo do życzenia.
Musimy zwolnic tylni hamulec, to budzi we mnie wiele obaw.
Więc niczym ojciec synowi tłukę Łukaszowi do głowy jak ważne jest
bezpieczeństwo. I powtarzam mu to przy każdym zjeździe jaki nas czeka. Nasz
plan to dotrzeć do Wisły, znaleźć serwis, wycentrować koło i jechać dalej.
Jeśli coś pójdzie nie tak, Łukasz pokuje się z rowerem do pociągu, a my
jedziemy dalej na rowerach.
Dojeżdżamy szczęśliwie do Stecówki, dalsza droga do Wisły
wydaje się być przyjemną formalnością, ale biorąc pod uwagę brak tylniego
hamulca w rowerze Łukasza musimy zachować szczególną ostrożność. Mimo to
średnia nie jest małaJ.
Dojeżdżamy do centrum i spotykamy miejscowego rowerzystę, który poleca nam mechanika
na drodze do Malinki. Jest też mechanik przy rondzie. Najpierw uderzamy do
niego, na widok scentrowanego koła kręci przecząco głową i poleca byśmy
spróbowali u poleconego wcześniej mechanika. Kolejne cztery lub pięć km
pedałujemy lekko w górkę. Są nawet reklamy, dojeżdżamy do warsztatu z wielką
nadzieją. Przedstawiamy sprawę i … rozczarowanie. Mechanik każe nam zostawić
koło i przyjść o 17.00, jest 12.20 (w przybliżeniu). Chcemy szybko załatwić
sprawę i ruszać w drogę powrotną, przed nami dłuuuga niełatwa droga o czym
staramy się przekonać mechanika. Niestety nie rozumie naszej sytuacji i dalej
naprawia dziecięcy rowerek. Pozostaje nam ostatni punkt, gdzieś w centrum jest
sklep rowerowy i serwis. Wszyscy uważają, ze tam nam nie pomogą na pewno. Jednak
co mamy do stracenia, ruszamy do naszej ostatniej deski ratunku. Dojeżdżamy do
centrum, pytamy kilu przechodniów o sklep nikt nic nie wie. Widzę jegomościa
prowadzącego rower i wygląda na tubylca, rasowego tubylca i nie pytajcie co mam
na myśli tak go określając. Wskazuje bez zająknięcia miejsce gdzie mieści się
sklep, tuż przy wjeździe do centrum od Ustronia. Odnajdujemy z łatwością i
przedstawiamy chłopakom naszą sytuację błagalnym tonem. Bez wahania każą
ściągać koło i przyjść gdy coś zjemy po odbiór. To rozumiem!!! Koło na
warsztat, rower na wieszak, a my nad Wisłę do parku. Tam uzupełniamy płyny i
deficyt kalorii, chwilę odpoczywamy, gadamy i ruszamy po odbiór koła. Jest, co
prawda bez szprychy bo takiej nie mają, ale koło nadaje się do dalszej jazdy z
hamulcem. Dzięki chłopaki!!!
Ruszamy w stronę Ustronia, wjeżdżamy na bardzo fajny szlak i
pędzimy jak szaleni. Czas się kurczy, a kilometrów wciąż sporo. Teraz kierunek
Goczałkowice Zdrój, gdzie planujemy kolejny odpoczynek. Po drodze kilka podjazdów,
ale to pryszcz w porównaniu z podjazdami do KoniakowaJ. Wojtek wymyślił nawet skrót,
najpierw kilkaset metrów w dół po kamieniach, potem kilkaset metrów w górę po
kamieniach by wyjechać dwieście metrów od miejsca gdzie rozpoczął się skrót.
Muszę przyznać, że byłem tak zmęczony, że mogłem zareagować tylko śmiejąc się z
parodii tej sytuacji. Oczywiście skrót był tylko Wojtek pomylił drogę, zdarza
się. Pompujemy na podjazdach i odpoczywamy na zjazdach, jednak cały czas mamy
pod wiatr i to czasami nie mały. Bywa, że w jednej chwili prędkość spada bardzo
gwałtownie co nieco może frustrować przy i tak dużym już wyczerpaniu.
Cień, posiłek i chwila odpoczynku w Goczałkowicach Zdroju
była bardzo cenna. Kolejną przerwę planujemy w Bieruniu. Sił coraz mniej, kilometrów
na szczęście też. Wciąż wiatr w oczy, z utęsknieniem czekam, aż licznik wskaże
300km bo to będzie oznaczać, że dojechaliśmy przynajmniej do Sosnowca. Ale
najpierw Bieruń, kolejna ławeczka zamiast siodełka, kupuję napój izotoniczny,
który jak mniema bardzo jest mi potrzebny. Połykamy ostatnie kęsy czekolad,
batoników, a w zanadrzu trzymam jeszcze batonik chałwy.
Pogoda wciąż wietrzna, ale na szczęście bez opadów, które
prognozowały nam aplikacje.
Ruszmy w stronę Mysłowic, droga ciągnie się w nieskończoność,
robi się coraz ciemniej, a Łukasz nie ma przedniego oświetlenia. Zresztą cały
czas jedzie w środku bądź na końcu. Czasami staje na pedała, ale nie aby
przyspieszyć tylko odciążyć punkt styczny z siodełkiem, oj odczuwa to boleśnie.
Mijamy Mysłowice, wjeżdżamy do Sosnowca, przystanek w Parku
Sieleckim. Tutaj nie chodziło tyle o odpoczynek, co o przepakowanie aparatu
Łukasza do jego niby sakwy. Do tej pory miał go Wojtek pod opieką. I dobrze bo
w drodze do Bierunia sakwa jeszcze raz znalazła się w szprychach. Na szczęście
ucierpiał tylko pomidor i sakwa. Bardziej żal mi było pomidora.
Poganiam chłopaków, bo wiem, że to jeszcze nie koniec.
Wojtek do domu ma bardzo blisko, ale my wciąż mamy prawie 20km. Dojeżdżamy na
granicę Sosnowca i Będzina pod „ogrzewalnie”. Tutaj z Wojtekiem bez zbędnych
ceregieli przybijamy piątki na pożegnanie, Wojtek za chwilę będzie pod
prysznicem my wciąż w drodze. Jedziemy z Łukaszem wzdłuż Przemszy, jest już
naprawdę ciemno, mijający nas rowerzyści bez żadnego oświetlenia to zmora.
Pierwotnie mam plan podholować Łukasza w okolice Parku Zielona i odbić do
Gródkowa. Jednak zrobiło się już całkiem ciemno, a on bez oświetlenia ma
przedzierać się przez nieoświetlone alejki? To nie w moim stylu holuję go, aż
pod furtkę gdzie mieszka „na Piekle”. Teraz ja ruszam przez Pogorię 4, Preczów,
Sarnów, Psary i w końcu upragniony Gródków. Dojechałem!!!
Licznik wskazał 317km. Oj to był długi najtrudniejszy
przejazd ze wszystkich wypraw. Bywało, że byłem nawet bardziej zmęczony. Ale
nigdy nie pokonałem jednego dnia 185km w tym 50 po górach.
Biorąc to pod uwagę zacząłem się przyglądać jeszcze większym
wyzwaniom. Kiedyś się zastanawiałem czy dałbym radę jednego dnia przeskoczyć do
Warszawy? To 300km, wciąż mam obawy, ale patrzę już na to bardziej realnie.
Gdybym nie miał obciążenia i miał pomyślne wiatry, kto wie?
Na razie za mną super wyprawa z doborową ekipą. Dzięki
Wojtku i Łukaszu za super czas i niezapomniane chwile!
Planujemy nowe wyzwanie. Gdzie? O tym w kolejnym pościeJ.
czwartek, 24 lipca 2014
Węgierska Górka – Wisła czyli ostra jazda! Poniedziałek
To była najtrudniejsza z naszych dotychczasowych wypraw,
nawet Baltic Expedition nie dał nam tak popalić.
W niedzielę, dzień przed wyprawą jadę w okolice Lubina
samochodem by odwieść moją sędziwą rodzicielkę do domu. Po drodze mam gorącą
linię z Wojtkiem. Staramy się znaleźć nocleg pod dachem w Węgierskiej Górce.
Pierwotny plan zakładał spanie w namiocie na polu kempingowym, ale prognozy
pogody zachęcają nas do szukania czegoś bardziej komfortowego. Dzwonię ja, mam
kwaterę za 40zł, dzwonię ja mam kwaterę za 35zł, dzwoni Wojtek ma kwaterę za
20złJ.
Jak on to robi? Jest tylko jeden warunek, mamy zabrać ze sobą śpiwory.
Tym razem do naszej ekipy ma dołączyć Łukasz, młody (27 lat)
wysportowany i chętny. To ma być jego pierwsza dłuższa wyprawa dlatego
udzielamy mu niczym weterani wszelkich rad w przygotowaniach.
Najpierw spotykam się z Łukaszem o 7.00 w Parku Zielona przy
fontannie, potem jedziemy razem wzdłuż Przemszy przez Będzin do Sosnowca pod
szpital w Zagórzu by spotkać się z Wojtkiem. Nie ukrywam, że już na starcie
byłem nieco zmęczony. Jazda samochodem w bardzo gorący dzień (600km), bardzo
późny powrót, 4h snu dały się we znaki. Ale nic to, jedziemy! Łukasz jak na
moje oko nie bardzo jest ekwipunkowo przygotowany na wyprawę, ale nie chce się
wtrącać wszystko wyjdzie w trasie. Szlak wzdłuż Przemszy do Będzina to
prawdziwa przyjemność, wręcz odpoczynek. Przy pięknej pogodzie nawet się dobrze
nie rozgrzałem a już miałem 20km na liczniku i z daleka widzę jak Wojtek bierze
nas na celownik aparatu. Potem wspólna fotka, kilka technicznych rad dla
Łukasza i ruszamy w trasę.
Początek trasy znamy tak dobrze, że staje się rutyną, którą
zakłóca już na samym początku awaria roweru Łuksza. Spadł łańcuch to się
zdarza, nic poważnego, ale kilkadziesiąt metrów dalej się powtarza co zaczyna
nas martwić. Czyżby falstart? Zachęcamy Łukasza by nie korzystał z
najmniejszego przełożenia, bo wygląda na to, że wtedy łańcuch spada, skutkuje,
może jechać dalej. Mijamy Kazimierz i kierujemy się na Jaworzno. Po drodze
rozmyślam o naszej wyprawie i brakach w wyposażeniu Łukasza, jak się później
okaże moje obawy są słuszne.
W Jaworznie robimy krótki postój na zakupy. Teraz kierujemy
się na Chełmek, gdzie pod znanym nam sklepem ze skórzaną odzieżą dla
motocyklistów robimy pamiątkowe kilka fotek. Byliśmy tutaj z Wojtkiem rok temu
podczas wyprawy do Żywca.
Dojeżdżamy do Oświęcimia, jest dość ruchliwie. Po drodze
wyprzedzamy jakąś nastolatkę jadącą
poboczem, za chwilę widzimy jak ona nas wyprzedza, jak widać młodzież w tym
regionie ambitna, zwłaszcza żeńska. Z uśmiechem podążamy za nią kierując się
przy okazji w stronę Starego Miasta i urokliwe miejsce nad Sołą gdzie
pałaszujemy drugie śniadanie. Pogoda jest śliczna, miejsce fantastyczne,
zapowiada się super wyprawa. Nawet sił jakby więcej.
Rok temu zgubiliśmy właściwą drogę i wpakowaliśmy się na
bardzo ruchliwą drogę na Kęty, teraz starannie wybraliśmy drogę do Wilamowic.
To bardzo ciekawe Miasto z barwną historią jego powstania i niezwykłą kulturą
mieszaków, tych dawnych mieszkańców.
Po drodze kolejne dziewczę próbuje podnieść nam ciśnienie
wyprzedzając naszą ekipę „profesjonalistów”. Podążamy za nią i nawet ją
wyprzedzamy, ale sprytna dziewuszka wsiadła nam
na koło i tak doholowała się do Porąbki. Tutaj kolejne uzupełnienie
zapasów by w ich mocy dotrzeć do Żywca. Po drodze jeszcze zapora, a z zapory
piękne widoki, którym nie sposób się oprzeć.
Żywiec powitał nas ciepło. Wojtek i Łukasz ruszyli na zakupy
do pobliskiego spożywczaka i apteki. Łukasz dowiedział się, że kolano od jazdy
może boleć. Nie ma wyprawy bym się o tym nie przekonywał, ale jakoś przywykłem.
Sprej moim zdaniem nie wiele pomagał ale robił wrażenie wyrzucając pod
ciśnieniem zimną maź na bolące miejsce.
W parku dorwaliśmy ławeczkę w cieniu i zaciszu i odpaliliśmy
kuchenkę. Podczas posilania, zaczęło grzmieć i spadły pierwsze krople deszczu.
Z Wojtkiem wyciągnęliśmy nieprzemakalne kurtki, a Łukasz na pytanie o kurtkę,
tylko machnął ręką i powiedział, że jest lato i deszczu się nie boi.
Do kwatery pozostało ponad 12km. Widząc co się dzieje z
pogodą niezwłocznie ruszamy. OsmAnd by wypróbować nasze siły bądź cierpliwość
prowadzi nas najpierw ostro w górę zbaczając z głównej drogi, po kilku
kilometrach wędrówki po „szczytach” sprowadzić nas do głównej trasy. Tak
wydłużamy drogę i zwiększamy jej trudność.
Po 132km pojawia się upragniony widok domu gdzie czaka na
nas ciepły suchy pokoik, przygotowane łóżka i prysznic. Jest powód do radości,
za rozsądną dopłatę 5zł nie musimy wyciągać śpiworów tylko korzystamy z
przygotowanej pościeli. Warunki jak za 25zł od łebka z garażem dla rowerów to
wypas.
Zrzucamy mokre ciuchy, deszcz po drodze rozpadał się na
dobre, bierzemy prysznic, pożyczam Łukaszowi suchą koszulkę i ruszamy w miasto.
Najpierw wizyta w pobliskiej karczmie na pierogach. Ja biorę ruskie, Wojtek z
mięsem, Łukasz z kapustą i grzybami. Potem następuje wzajemna wymiana i tak
każdy z nas ma na talerzu po kilka z różnym nadzieniem. Chłopaki popili
herbatką, ja takich rzeczy nie pijam, i ruszyliśmy dalej. Deszcz prawie ustał,
lekko kropiło od czasu do czasu co nam nie przeszkadzało dotrzeć na Promenadę.
Wieczorny spacer pozwolił się zrelaksować i nabrać jeszcze większej ochoty na
słodki długi sen. Zwłaszcza, że poprzednia noc była bardzo krótka.
Kwatera jest z TV ale on jakoś nas nie pociąga, wolimy
długie rozmowy, które jeszcze bardziej wzmogły potrzebę snu.
Kolejny dzień nie będzie łatwy. Wtedy wiedziałem o tym
teoretycznie, a o skali trudności opowiem w kolejnym odcinku. Oj będzie się
działoJ.
Subskrybuj:
Posty (Atom)