wtorek, 18 marca 2014

Wyprawa do kamieniołomów!

„Są takie dni w tygodniu gdy nic się nie układa”, tak brzmiał tekst piosenki moich rodziców. Ale są również dni gdy układa się wszystko, no prawie wszystko. Tak było gdy ruszaliśmy na kolejną wyprawę do kamieniołomów w Jaworznie Szczakowej.
Oprócz przeziębienia Wojtka i mojej kontuzji łydki, czyli czegoś tam bolącego w środku wszystko zagrało. Pogoda na 10 w skali 10, nastrój (mój nastrój) na 12 w tej samej skali, warunki na drogach super i to w każdym miejscu, asfalt, beton, ziemia, piasek, żwir w mieście, polach, lasach, górach i dolinach. Już wiem, że moja ocena jest bardzo subiektywna podyktowana wciąż gorącymi emocjami. Ale do rzeczy.

Umówiliśmy start o 10.10 spod szpitala w Zagórzu – Sosnowiec. Tam rozpoczynamy nasze wyprawy gdy kierujemy się w stronę Jaworzna lub Krakowa. Rano organizuję dzień by nie otrzymać telefonu, który popsuje mi wyprawę. Ruszam z dużym zapałem o czym świadczy również to, że do Zagórza wybieram znacznie dłuższą trasę. Z 10 zrobiło się prawie 15km, nie mogłem odmówić sobie jazdy wzdłuż Przemszy. To zaowocowało telefonem do Wojtka, aby poczekał na mnie na „Zuzannie” (terminologia regionalna bez większego znaczenia). Tutaj robimy tak zwaną fotkę startową.
Wyrywam do przodu jakbym był po trzech „energetykach” i tak się czuję. Jakie to odmienne od tego co było tydzień wcześniej podczas wyprawy do Ogrodzieńca. Wojtek jako zawodowiec nie ważne w zdrowiu czy chorobie, a tym razem raczej chorobie, dzielnie podąża za mną udzielając jedynie krótkich komend „w prawo!”, w lewo!”, prosto!”  (on jest mózgiem naszych wypraw). Tyle jestem w stanie pojąć.
Nie wiedząc kiedy docieramy do Szczakowej i tutaj Wojtek uzupełnia zapasy w "Biedronce", wcięło go na 15min, gdy mnie ciągnie do dalszej wyprawy. Nie idę w jego ślady, ruszam do małego sklepu, gdzie z repertuaru wędlin wybieram kilka kabanosów jako „wkładkę” do zupy z torebki. Wkładka oczywiści bez gotowania tylko do ręki, łycha zupy i kęs kabanosa. Teraz szybko do kamieniołomów. Wojtek kilka razy opowiadał mi o urokach tego miejsca gdy przejeżdżaliśmy w pobliżu, zapowiadając, że kiedyś się tu wybierzemy. To co zobaczyłem przerosło moje oczekiwania i jego opowieści, tu jest naprawdę pięknie, ślicznie, uroczo i fantastycznie. Co staraliśmy się oddać kilkom fotkami. Jedyny minus to pozostałości po niewychowanych biwakowiczach. Wiem, wy macie na nich inne określenia, ja człek wrażliwy pozostanę przy swojej terminologii.








Zupka z „wkładką”, kaweczka smakują w takim miejscu lepiej niż najbardziej wykwintne dania w restauracjach u tej pani co rzuca garnkami.

 Ruszamy do „Żabników”, a dokładniej do dwóch zbiorników bardzo płytkich, ale i bardzo czystych. Na dnie widać piasek, który w promieniach słońca nabierał pięknej barwy nadając zbiornikom wyjątkowego uroku. Patrząc na nie odnosi się wrażenie jakby świeciły.



Tu zapada decyzja co dalej, plan w zasadzie wykonany, ale jakoś jestem nie nasycony jazdy. Wciąż buzuje we mnie zdrowa adrenalina domagająca się znacznie więcej. Wyjeżdżając z Żabników zauważamy tablicę informacyjną (wszędzie bardzo dobre oznakowanie), a na niej zielony szlak rowerowy prowadzący przez lasy i pola wprost do centrum Jaworzna. To była dobra decyzja, po zielonej linii malowniczymi drogami i ścieżkami dojeżdżamy na rynek w Jaworznie. Tu chwila odpoczynku i trochę słodkości w postaci gofra. Ja wybieram wersję z bitą śmietaną i własnej produkcji polewę czekoladową, Wojtek wybiera wersję z owocami.


 Po takiej dawce cukru w cukrze ruszamy dalej zielonym szlakiem kierując się w stronę Sosnowca. Drogi różne, zazwyczaj dobre i wciąż nieźle oznakowane. Docieramy nad Przemszę, gdzie dopada nas nie tyle pragnienie na przerwę co na kawę, która zmusza nas do zrobienia sobie przerwy. I tak popijając podwójne espresso toczymy nasze rozmowy próbując naprawić świat.

Dalej już rutynowo przez Maczki do Zagórza, Zuzannę tutaj się rozstajemy. Wojtek jest już w domy gdy ja ruszam przez Będzin równie okrężną drogą do domu. Dlaczego wybieram dłuższą, bo wciąż mi mało i mało.
Wyszło 86km i była to jedna z najfajniejszych wypraw. Dlaczego najfajniejsza? Tego wyjaśnić się nie da, to się czuje J. Dzięki Wojtku! Czekam na kolejny zew do wyprawy!

piątek, 7 marca 2014

Ogrodzieniec i Chechło na otwarcie sezonu 2014r.

Godzina siódma, zawożę córkę pod szkołę skąd rusza z ekipą do Pragi. Zapowiada się jej bardzo fajny weekend, za mną bardzo trudny tydzień. Wciąż się waham czy dołączyć do Wojtka, który rusza dzisiaj w kierunku Ogrodzieńca. Brak decyzji ma kilka powodów. Od trzech miesięcy jest ogromny zastój w jeździe, a do tego kilka bieżących obowiązków. Telefon w ruch, załatwiam sprawy bieżące, odrzucam obawy braku treningu, budzę Wojtka  i obwieszczam, że ruszam razem z nim. Nic nie przygotowane, ale mam jeszcze do wyjazdu dwie godziny, zdążę!
Wczoraj robiąc zakupy przezornie przyświecała mi myśl wyjazdu, dlatego mam zupki, batony, wody pod dostatkiem. Zresztą to nie problem, mogę uzupełnić prowiant po drodze.

Spotykamy się (jak zwykle gdy kierujemy się w stronę Zawiercia) w Parku Zielona.
Plan jest prosty, pierwszy etap naszej wyprawy to Ogrodzieniec, a reszta to improwizacja. Cała trasa ma się zamknąć w ok. 90km. To nieco mnie martwi, biorąc pod uwagę przerwę o której już pisałem. Na zachętę mam to, że regularnie biegam po  kilkanaście km. W miesięcy wychodzi ok. 200. Z doświadczenia jednak wiem, że to inny rodzaj zmęczenia, ale kondycja oddechowa jest.
Ruszamy w dobrych nastrojach (jak zawsze) i przy dobrej pogodzie. Droga do Łaz zazwyczaj jest ruchliwa i niebezpieczna, tym razem ze względu na remont wiaduktu pusta i przyjazna dla rowerzystów. Oto różnica postrzegania tej samej sprawy z dwóch różnych siedzeń. Dojeżdżamy szybko i bardzo spokojnie do Łaz, gdzie uzupełniamy zapasy i ruszamy w stronę Rokitna Szlacheckiego, by dalej drogą przez las kierować się na Ogrodzieniec. Wszystko przebiega podręcznikowo, wymarzony scenariusz podróży. Tuż przed wjazdem do centrum Ogrodzieńca Wojtek chcąc ominąć główne skrzyżowanie wybrał jakiś bajpas. To doprowadziło nas na prywatną posesję. Właściciele przyjaźni tubylcy, pozwolili nam przejechać i tak zaoszczędziliśmy z 300mJ.
Zatrzymujemy się na „mini ryneczku” podzamcza. Głucho, cicho i przyjemnie, tutaj kupuje energetyka, od rana odczuwam szum w uszach, może to kwestia bardzo niskiego ciśnienia. Pomyślałem, że  łyknąć trochę chemii nie zaszkodzi, ale też niewiele pomogło, szum pozostał już do końca dnia.
Dojeżdżamy do bram przepięknego zamczyska, a raczej tego co z niego pozostało, a tu dopiero cicho i spokojnie. Jakże to się różni od widoku, do którego się przyzwyczaiłem, w sezonie są tu tłumy ludzi, gwar, stragany z wszelakim badziewiem, a teraz czysto, pusto, bezludnie. Jeśli ktoś nie chce zwiedzać  koniecznie wnętrza polecam wybierzcie się poza sezonem. Cały zamek bez zbędnych kolorowych ozdóbek w całej swej przepięknej naturalności!
Nawet gdy to piszę wciąż odczuwam emocje jakie mi wtedy towarzyszyły. Ważne, że dojechaliśmy wyszło ok. 45km, ale trzeba jeszcze wrócićJ.
Robimy sobie piknik z gorącymi zupkami, obowiązkową kaweczką i oczywiście sesją fotograficzną.





Mierzę siły na zamiary i proszę Wojtka o zmianę planu. Mieliśmy wracać przez Zawiercie co dało by w sumie dziewięćdziesiąt kilka kilometrów. Proszę abyśmy wracali przez Pustynię Błędowską liczyłem (ale się przeliczyłem), że skrócimy nieco trasę i bardziej ją urozmaicimy. Bo co jest fajnego w drodze do Zawiercia i potem do Dąbrowy G? Za to Pustynia jest atrakcyjna o każdej porze roku. Dlatego ruszamy trasą w stronę Klucz. Najpierw dość wyczerpujący podjazd, może z 2,5km, za to potem więcej niż 5 km fantastycznego zjazdu! Docieramy do Chechła i punktu widokowego na pustynię. Tutaj kolejna niespodziankaJ. Cicho, czysto, pusto jak na pustyni być powinno, tylko piach, beton, zjeżdżalnia i my. Bawimy się jak dzieciaki, bo kimże jest prawdziwy mężczyzna jak nie…




W centrum Chechła obowiązkowa fotka z tutejszą „wizytówką”.

Jedynym minusem podróży była presja czasu o 18.00 musze odebrać żonę z pracy. Czas się kurczy, telefon mi odmówił mocy. Ale nic to, wracamy z tych terenów moją ulubioną trasą, przez Łękę.
Gdy już cieszyłem się, że zdążę z nawiązką 10 – 15min Wojtek łapie gumęL.
Zachęca mnie bym go zostawił i jechał dalej sam. Czy wy to słyszycie? Mam zostawić kumpla i pojechać po żonę? Nigdy!!! Żona może wziąć taksówkę, dojechać autobusem, dobiec, albo czekać i się wściekać. Ale kumpla nie zostawię!!!

Dalej już bez przeszkód tylko z presją czasu i dużym zmęczeniem. Teraz gdy przydałoby się nacisnąć na pedały nogi jakoś mniej żwawe. Ale daję radę! Docieram niemal na styk, no kilka minut spóźnienia. Ważne, że wybacza, widać jeszcze kochaJ.
Chciałem skrócić trasę do 90km wyszło 105km. Ale co tam i tak było warto!
Dzięki Wojtku i do następnej wyprawy!