To moja pierwsza dłuższa wyprawa. Jestem podekscytowany i
nieco zaniepokojony. Start został zaplanowany na środę, a cztery dni wcześniej
podczas sobotniego biegu odnowiła się kontuzja w łydce. Mimo to zbieram siły,
smaruje obolałe miejsce miksturą i uzupełniam zakupy na wyjazd.
Startujemy o godz. 8.00 z mojego placu, gdzie Wojtek
dojeżdża samochodem z rowerem na bagażniku. Pogoda śliczna, wręcz wymarzona na
podróż rowerem. Lekki wiaterek, słonecznie, ale nie upalnie. W doskonałych
humorach wsiadamy na rowery i ruszamy w stronę Tarnowskich Gór.
Pierwszy postój i obowiązkowa fotka już na rynku TG. (Byliśmy tu wcześniej)
Dalej kierunek Opole. Staramy się o ile to możliwe unikać
głównych dróg w czym pomaga nam aplikacja OSMAND i doświadczenie Wojtka. On już
tu był i tutaj też, w tym miejscu również i to kilka razy. Zaczyna być to
trochę denerwujące, bo to miała być wyprawa odkrywająca nowe miejsca i szlaki,
a na razie jest okurzaniem starych szlagierów Wojtka. Ale nic, jestem cierpliwy
i czekam, aż powie „tu jeszcze nie byłem”.
Po drodze nachodzi nas ochota na zwiedzenie Pałacu w Brynku.
To naprawdę piękne miejsce ze względu na zabytkową architekturę w otoczeniu
przepięknej przyrody. Warto tu się zatrzymać.
Wciąż znanymi Wojtkowi drogami podążamy w stronę Opola, aż
nadchodzi utęskniona chwila gdy opuszczamy to co znane, by ruszyć ku nowej
przygodzie. Droga płaska, odcinki proste rozwijamy prędkości w granicach
24-27km/h. Po przejechaniu blisko 60km odezwał się deficyt kalorii, dlatego
zatrzymujemy się pod zadaszeniem na przydrożnym parkingu. Z napęczniałej sakwy
znikają pierwsze zupki i czekoladowe batoniki oraz obowiązkowo parzymy kawę.
W mocy tego posiłku zamierzamy dojechać do pierwszej bazy
noclegowej nad Jeziorem Turawskim. I tak z pewnością by się stało gdyby nie
fakt, że Wojtek wypatrzył w Ozimku „Biedronkę” co skończyło się kolejnym postojem.
Jak na starego wygę przystało, nie brał tyle zapasów, bo i po co, skoro po
drodze „Biedronek” jak mrówek. A skoro zapasy uzupełnione możemy ruszyć do
Turawy. I pewnie byśmy znaleźli się tam bardzo szybko, ale pojawiła się
przeszkoda. Rozpadało się i to całkiem dobrze. Gdy intensywność była już bardzo
uciążliwa pojawił się przystanek, gdzie postanowiliśmy wziąć opady na
przeczekanie. Gdy nieco ustały ruszaliśmy, gdy ruszaliśmy znowu się uaktywniły.
Dlatego nasza podróż odbywała się od przystanku, do przystanku. I tak buty
zdążyły mi zamoknąć. Wojtek miał przy sobie odpowiednie zabezpieczenie, przede
mną jak widzę kolejne zakupy.
W końcu udało się ruszyć, choć deszczyk wciąż padał i
wzbudzał pytania jak będzie wyglądała pogoda na kolejne dwa dni?
Trochę błądzimy szukając ośrodka „Wodnik”, ale dzięki
uprzejmości gościa, któremu w pobliżu zdechł silnik w kładzie docieramy na
miejsce. Różnie bywa z ośrodkami nad jeziorami, a zwłaszcza tymi zamawianymi
przez Internet lub telefon. Ale tu pełne pozytywne zaskoczenie! Piękny ośrodek
z bardzo ładnymi ogrzewanymi pokojami, Internetem, ciepłą wodą, telewizją,
czajnikami w każdym pokoju, po prostu luksus za bardzo rozsądną cenę 40zł od
osoby. Każdy dostał podwójny pokój i wspólną łazienkę. Zrzucamy mokre ubrania i
wieszamy na gorących kaloryferach, posilamy się co komu na smak przychodzi i
ruszamy na spacer po okolicy. Nieco się rozpogodziło, tylko od czasu do czasu
straszyło lekkim deszczykiem.
Po powrocie każdy zamyka się w sowim apartamencie, robimy
notatki, dzwonimy do rodzin, ja oglądam mecz a Wojtek morduje jakiś serial.
Kładziemy się spać z nadzieją na poprawę pogody.
Pierwszy dzień zakończyliśmy wynikiem 98km ze średnią prawie
21km/h.
Pobudka o 6.00, pierwsze spojrzenie w okno już napawa nas
optymizmem, pogoda śliczności. Słonecznie, ciepło, bezwietrznie tego nam było
potrzeba na dzień dobry.
Po sowitym śniadaniu ruszamy pełni zapału. Pierwszy
przystanek miał być w Opolu na rynku, ale miał być, bo Wojtek nie mógł oprzeć
się pokusie (mnie też zwiódłJ),
by zobaczyć o poranku Jezioro Turawskie. I było warto!
Posileni tym widokiem ruszamy w stronę Opola ze zdwojoną
energią. Ruch duży, więc trzeba uważać, prędkości duże średnia wychodzi nam ok.
25km/h. W promieniach słońca wjeżdżamy na rynek w Opolu. Spotykamy dwóch miejscowych
rowerzystów, od razu robi się fajna rozmowa i dostajemy kilka cennych wskazówek
co warto zobaczyć i jak wydostać się z Opola najlepszą (ich zdaniem) drogą na
Zamek Moszna.
Na rowerze zwiedzanie idzie zdecydowanie szybciejJ. To co na piechotę
zajęło by nam przynajmniej 4h robimy w 1h. Ale jak mawiał bohater kreskówek z dzieciństwa,
Koziołek Matołek, „dłużej zostać tu nie mogę…” Ruszamy na zamek. OSMAND raz nam
ułatwia drogę, a raz komplikuje. Zdarzyło się, że wywiódł nas w pole i to
dosłownie. Po przejechaniu pięciu kilometrów drogi nagle droga się kończy w
rzepakuJ.
Ale to nas nie zraża, wracamy i wybieramy koleją drogę polną i finał jest
podobny. Tym sposobem dokładamy do naszej podróży kolejne 10 – 15km. Ale z
takimi widokami warto!
Dalej postanawiamy już tylko asfaltem. Jeszcze jeden postój
w wiejskim sklepie (to osobna atrakcja tych podróży wizyty w różnych małych
sklepikach na odludziu) na uzupełnienie zapasów, gównie wody, zupek, słodkich
bułek i owoców . Wjazd na plac zamkowy i zwiedzanie parteru to koszt 6zł, za
rower opłat nie pobierają i słusznie. To nie jest moja pierwsza wizyta w tym
miejscu, ale pierwsza na rowerze. Wojtek, to może dziwne, ale jest po raz
pierwszy. Mosznę można odwiedzać po raz enty i wciąż będzie robić wrażenie. Po
nacieszeniu się widokami z zewnątrz i wewnątrz (daruję wam opisy) znaleźliśmy w
parku świetne miejsce na wysepce, na biwak. Okupujemy ją przez ponad godzinę,
ludzie trochę się krępują przeszkadzać w naszym ucztowaniu, więc cieszymy się
ciszą, spokojem i zasłużonym odpoczynkiem nad wodą w cieniu wiekowych drzew
różnej maści. To jeszcze nie pora na kwitnięcie „świętych azalii”, bo ze
względu na nie pielgrzymują tu ludzie z całego kraju i świata. Ponoć warto,
może to kiedyś sprawdzimy?
Gdy dopijaliśmy ostatnie łyki kawy był błysk, grzmot i
ulewa. W miejscu dla służby pałacowej przeczekaliśmy ulewę i ruszyli do
Krapkowic.
Droga prosta wręcz nudna, największą atrakcją było unikanie
chlapania z kół Wojtka gdy on prowadził i moich gdy ja wysuwałem się na czoło.
Oczywiście przesadzam, po drodze jest moc rzeczy na które warto zwrócić uwagę,
tylko pogoda nas straszyła, że znowu się rozpada dlatego gnaliśmy by czym
prędzej znaleźć się na kolejnym miejscu noclegowym. Krapkowice pojawiły się
szybko, większe miasto, więc większe sklepy. Tym razem zakupy w Lidlu. Od rynku
w Krapkowicach do gospodarstwa „agroturystycznego” (cudzysłów nie przypadkowy)
pozostało 5km. Zapachy miejscowych zakładów po drodze i pobliska agroturystyka
wzbudzały we mnie sprzeczności. Ale nic, jedziemy dalej z wieści ze strony
internetowej spodziewamy się czegoś wyjątkowego ma być: kryty basen, dżakuzi,
stół do ping ponga i moc innych atrakcji. Gdy przy drodze pojawił się budynek z
napisem „Pokoje gościnne” nawet nie wzięliśmy pod uwagę, że to może być to. Już
się domyślacie, że to było to. Nie umieszczamy adresu, ani fotek bo i po co.
Niech świadczy tylko to, że czegoś nam brakowało w łazience, po chwili dotarło
do nas, że brakuje drzwiJ.
Ale było łóżko, (ja mam podwójne, Wojtek polowe), ciepła woda, telewizor i
czajnik do gotowania wody. Szkoda, że nie wzięliśmy ze sobą płyt winylowych był
gramofon.
Zrzucamy tu nasze sakwy i ruszamy dalej na rekonesans po
okolicy skoro z dźakuzi i basenu nici.
To był dobry pomysł. Zwiedzamy piękny park i Zamek Rogów.
Wracamy fajną drogą wzdłuż Odry, gdy docieramy na wysokość
„agroturystyki” rzucam hasło by jechać dalej do Krapkowic do rynku. Bez
sprzeciwu Wojtka pedałujemy dalej, mamy nadzieję zjeść coś dobrego i fajnie spędzić
czas. Rynek w Krapkowicach jest ładny, ale o tej porze już prawie całkowicie
pusty, a jest godz. 19.00. Kilku młodych ludzi na ławeczkach, poza tym pusto i
cicho, życie zamarło. Pytamy tubylca gdzie można zjeść dobry kebab na co
słyszymy odpowiedź, że o tej porze już wszystko zamknięte. Pozostaje nam
spożywczy i konserwy mięsne na uzupełnienie energii przed jutrzejszym dniem.
Wracamy do bazy gdzie udajemy się do pokoju pomijając pokusy korzystania z
atrakcjiJ.
Grzecznie jemy, myjemy, rozmawiamy i kładziemy się spać.
Przejechaliśmy 111km ze średnią ok. 19km/h. Zaniżona ze
względu na wieczorny „spacer”.
Nastał dzień trzeci, ostatni.
Budzimy się zmarznięci i wszystko wydawało się jakoś
odmienne od standardu w „Wodniku”. Pakujemy sakwy na rowery i ruszamy z
wykrzesanym entuzjazm w podróż powrotną. Zrobiło się smutno, że to już ostatni
dzień naszej podróży. Osobiście pokręcił bym się jeszcze dzień lub dwa po
okolicy. Odnoszę wrażenie, że droga powrotna ma zdecydowanie więcej górek.
Nawet celowo zarzucamy wcześniejszy pomysł podjechania pod górę Św. Anny.
Powody są dwa. Pierwszy jest taki, że gonią nas z zachodu i północy chmury
burzowe, a drugi to obawa przed odnowieniem kontuzji w łydce, po 250km zaczynam
czuć, że mam łydkę. Spokojnym tempem docieramy do Pałacu Pławniowice.
Przejeżdżałem w pobliżu tego miejsca dziesiątki razy samochodem i nigdy tu się
nie zatrzymałem. Teraz wiem ile traciłem. Piękne miejsce!
Jak zwykle w takich miejscach jest i piękny park z malutkim
stawikiem gdzie pluskała się kacza mama ze swoim pisklakiem. My odpaliliśmy
naszą maszynkę i ugotowaliśmy resztki zupek, popili dobrą kawą i zakąsili
batonikami. Przed nami ostatni odcinek podróży. Bytom, Piekary Śląskie,
Radzionków, Rogożnik i moja malownicza wieś. Z żalem ruszamy dalej, jeszcze raz
OSMAND wywiódł nas w pole. Droga powrotna zrobiła się jeszcze bardziej
górzysta. W Radzionkowie licznik obwieścił nam 300km! Był to powód do małego
świętowania, co też uczciliśmy łykiem napoju.
Nieplanowanie przejechaliśmy przez (Park Góra Powstańców
Śląskich) bardzo ładne wzgórze z alejkami dla rowerzystów i piechurów. Warto tu
pospacerować z rodziną lub przejechać się na rowerze.
Ostatnie kilometry mimo, że bardzo górzyste jakoś nie
odbierały mi sił i chęci do dalszej jazdy. Gdy do domu pozostały niespełna trzy
kilometry i zobaczyłem tablicę z napisem „Zamek w Będzinie 7km”, miałem ochotę
jechać dalej. Chwilę później wjedźmy na posesję, ręce wyrzucone w górę, okrzyk
radości, a licznik obwieścił przejechanych 322,19km z średnia prędkością
19,2km/h w 16h 46min.
To była świetna wyprawa! Wszystko było lepsze niż się
spodziewałem. Na drugi dzień po wyprawie zrobiło się jakoś smutno i szaro, do
czego przyczyniła się pogoda.
Rodzi się nowy plan na 1 maja, najpierw pociągiem do
Korwinowa skąd ruszymy do ruin Zamku w Olsztynie następnie kierunek Złoty Potok,
Bobolice, Mirów, Zawiercie i powrót do domu.
Ale o tym w następnym odcinku.
Dziękujemy wszystkim, którzy tu dotarliJ.
Mapka do trasy:
Mapka do trasy:
Film z wyprawy:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz