niedziela, 27 lipca 2014

Węgierska Górak i Wisła czyli ostra jazda. Wtorek

Ciężko było wstać z łóżka, deficyt snu i wczorajsze zmęczenie trzymało mnie do ostatniej chwili w pozycji horyzontalnej. Ale dość tego, mimo obolałych kończyn zwlekam się z wyra. Wojtek już dawno na nogach, zdążył prześledzić trasę na dzisiaj i mimo, że nie daje po sobie poznać odnoszę wrażenie, że zdaje sobie sprawę z tego co nas czeka. Planując przejazd do Węgierskiej Górki i tutaj nocleg, to jest spoko. Ale w jeden dzień przejechać do Wisły przez góry i doliny (ponad 40km), a potem powrót do domu (grubo ponad 120km) to już nie jest takie proste. Kiedy kilka dni wcześniej spytałem go czy nie jest to za trudne, spojrzał na mnie wymownie, wyczytałem w tym spojrzeniu „co wymiękasz?” Wiecie jak to działa na faceta, więcej pytań nie było, ale obawa pozostała. Wzięliśmy ze sobą Łukasza na jedną z najtrudniejszych wypraw. Nie wiedzieliśmy jak sobie poradzi. Już wczoraj narzekał na ból kolana.

Po wczorajszej deszczowej końcówce dnia i prognozach z aplikacji wynika, że z pogodą może być różnie. Początek dnia pochmurny, ale bez deszczu. Pakujemy się starannie, przygotowuję na wszelki wypadek kurtkę przeciwdeszczową, tak aby była na wyciągnięcie ręki. I poszli!


Pierwsze kilometry Szlakiem Cesarskim, bardzo malownicza i spokojna trasa, a do tego pogoda jak nasze nastroje coraz lepsza. Niestety po drodze kilka rozjechanych zwierzaczków, jeże, lis, kot, ptaków nie sposób zliczyć. Im bliżej Koniakowa odkrywam, że zaczyna mi brakować przełożeń lub nachylenie podjazdów jest nie proporcjonalne do siły moich mięśni. Przychodzi niestety ten moment gdy jednogłośnie stwierdzamy, że teraz dla odmiany zsiądziemy i poprowadzimy nasze maszyny. Na szczęście był to tylko jeden krótki odcinek.



Reszta tarasy do Koniakowa już spoko, bez żadnych problemów. Dla kogoś takiego jak ja, widok sklepiku pełnego „Oscypków” jest ogromną pokusą, której chętnie uległem. Nie byłem w tym osamotniony, Wojtek również lubi ten regionalny przysmak. Niestety Łukasz nie podzielał naszego zachwytu. Dlatego on robi zdjęcia, a my degustujemy.



Dzięki uprzejmości młodej ekspedientki z Bacówki potwierdzamy słuszność wyboru dalszej trasy. Zależy nam nie tylko na przejechaniu, ale również cieszeniu się pięknymi widokami i spokojem. Dlatego tuż za kościołem skręcamy w prawo i ostro zjeżdżamy. Wysuwam się na czoło, lubię szybką jazdę, od czasu do czasu upewniam się czy moi kompani jadą tuż za mną. Wojtek jest, Łukasz zatrzymał się i coś majstruje przy rowerze. Na początku byliśmy pewni, że spadł mu łańcuch okazało się jednak, że sprawa jest dużo poważniejsza. Podczas ostrego zjazdu wkręciło mu sakwę łamiąc jedną szprychę i scentrowało obręcz. W sakwie był dość drogi aparat i obiektyw. Rozkręcamy bagażnik, wyciągamy sakwę, otwieramy z drżącym sercem. Aparat cały, obiektyw lekko uszkodzony. Niestety wyrwało go z zaczepu aparatu. W aparacie zaczep jest metalowy, w obiektywie plastikowy. Są dwa odłamki, które jak na moje  oko dobry fachowiec przyklei i da się wszystko naprawić. Teraz dopiero uświadamiam sobie, że mogło się to wszystko skończyć dużo poważniej. Łukasz jechał przy najmniej 40 lub więcej km, na godzinę, nagle koło zostało zablokowane. Mógł się przewrócić, wpaść na drzewo, płot lub uderzyć z dużą siłą o asfalt. Skończyło się na strachu, scentrowanym kole, pękniętej szprysze, i lekko uszkodzonym obiektywie. O sakwie (tym badziewiu) nie wspomnę bo nie żal mi jej ani trochę. Dodam, że bagażnik Łukasza nie był dostosowany do wożenia jakichkolwiek sakw. Kupił  coś na kształt sakwy w pierwszym lepszym markocenie za gorsze, które nie posiadały usztywnienia w tylnych ściankach. Na szczęście Bóg nad nami czuwał!
Ale lekcje wyciągnąłem taką, że na wyprawę trzeba się dobrze przygotować pod każdym względem. Łukasz kondycyjnie mnie zaskoczył, mimo, że to jego pierwsza tak długa wyprawa poradził sobie doskonale. Gdy chodzi o wyposażenie i pewne umiejętności w pakowaniu i przygotowaniu do jazdy pozostawiają sporo do życzenia.
Musimy zwolnic tylni hamulec, to budzi we mnie wiele obaw. Więc niczym ojciec synowi tłukę Łukaszowi do głowy jak ważne jest bezpieczeństwo. I powtarzam mu to przy każdym zjeździe jaki nas czeka. Nasz plan to dotrzeć do Wisły, znaleźć serwis, wycentrować koło i jechać dalej. Jeśli coś pójdzie nie tak, Łukasz pokuje się z rowerem do pociągu, a my jedziemy dalej na rowerach.




Dojeżdżamy szczęśliwie do Stecówki, dalsza droga do Wisły wydaje się być przyjemną formalnością, ale biorąc pod uwagę brak tylniego hamulca w rowerze Łukasza musimy zachować szczególną ostrożność. Mimo to średnia nie jest małaJ. Dojeżdżamy do centrum i spotykamy miejscowego rowerzystę, który poleca nam mechanika na drodze do Malinki. Jest też mechanik przy rondzie. Najpierw uderzamy do niego, na widok scentrowanego koła kręci przecząco głową i poleca byśmy spróbowali u poleconego wcześniej mechanika. Kolejne cztery lub pięć km pedałujemy lekko w górkę. Są nawet reklamy, dojeżdżamy do warsztatu z wielką nadzieją. Przedstawiamy sprawę i … rozczarowanie. Mechanik każe nam zostawić koło i przyjść o 17.00, jest 12.20 (w przybliżeniu). Chcemy szybko załatwić sprawę i ruszać w drogę powrotną, przed nami dłuuuga niełatwa droga o czym staramy się przekonać mechanika. Niestety nie rozumie naszej sytuacji i dalej naprawia dziecięcy rowerek. Pozostaje nam ostatni punkt, gdzieś w centrum jest sklep rowerowy i serwis. Wszyscy uważają, ze tam nam nie pomogą na pewno. Jednak co mamy do stracenia, ruszamy do naszej ostatniej deski ratunku. Dojeżdżamy do centrum, pytamy kilu przechodniów o sklep nikt nic nie wie. Widzę jegomościa prowadzącego rower i wygląda na tubylca, rasowego tubylca i nie pytajcie co mam na myśli tak go określając. Wskazuje bez zająknięcia miejsce gdzie mieści się sklep, tuż przy wjeździe do centrum od Ustronia. Odnajdujemy z łatwością i przedstawiamy chłopakom naszą sytuację błagalnym tonem. Bez wahania każą ściągać koło i przyjść gdy coś zjemy po odbiór. To rozumiem!!! Koło na warsztat, rower na wieszak, a my nad Wisłę do parku. Tam uzupełniamy płyny i deficyt kalorii, chwilę odpoczywamy, gadamy i ruszamy po odbiór koła. Jest, co prawda bez szprychy bo takiej nie mają, ale koło nadaje się do dalszej jazdy z hamulcem. Dzięki chłopaki!!!




Ruszamy w stronę Ustronia, wjeżdżamy na bardzo fajny szlak i pędzimy jak szaleni. Czas się kurczy, a kilometrów wciąż sporo. Teraz kierunek Goczałkowice Zdrój, gdzie planujemy kolejny odpoczynek. Po drodze kilka podjazdów, ale to pryszcz w porównaniu z podjazdami do KoniakowaJ. Wojtek wymyślił nawet skrót, najpierw kilkaset metrów w dół po kamieniach, potem kilkaset metrów w górę po kamieniach by wyjechać dwieście metrów od miejsca gdzie rozpoczął się skrót. Muszę przyznać, że byłem tak zmęczony, że mogłem zareagować tylko śmiejąc się z parodii tej sytuacji. Oczywiście skrót był tylko Wojtek pomylił drogę, zdarza się. Pompujemy na podjazdach i odpoczywamy na zjazdach, jednak cały czas mamy pod wiatr i to czasami nie mały. Bywa, że w jednej chwili prędkość spada bardzo gwałtownie co nieco może frustrować przy i tak dużym już wyczerpaniu.
Cień, posiłek i chwila odpoczynku w Goczałkowicach Zdroju była bardzo cenna. Kolejną przerwę planujemy w Bieruniu. Sił coraz mniej, kilometrów na szczęście też. Wciąż wiatr w oczy, z utęsknieniem czekam, aż licznik wskaże 300km bo to będzie oznaczać, że dojechaliśmy przynajmniej do Sosnowca. Ale najpierw Bieruń, kolejna ławeczka zamiast siodełka, kupuję napój izotoniczny, który jak mniema bardzo jest mi potrzebny. Połykamy ostatnie kęsy czekolad, batoników, a w zanadrzu trzymam jeszcze batonik chałwy.
Pogoda wciąż wietrzna, ale na szczęście bez opadów, które prognozowały nam aplikacje.
Ruszmy w stronę Mysłowic, droga ciągnie się w nieskończoność, robi się coraz ciemniej, a Łukasz nie ma przedniego oświetlenia. Zresztą cały czas jedzie w środku bądź na końcu. Czasami staje na pedała, ale nie aby przyspieszyć tylko odciążyć punkt styczny z siodełkiem, oj odczuwa to boleśnie.
Mijamy Mysłowice, wjeżdżamy do Sosnowca, przystanek w Parku Sieleckim. Tutaj nie chodziło tyle o odpoczynek, co o przepakowanie aparatu Łukasza do jego niby sakwy. Do tej pory miał go Wojtek pod opieką. I dobrze bo w drodze do Bierunia sakwa jeszcze raz znalazła się w szprychach. Na szczęście ucierpiał tylko pomidor i sakwa. Bardziej żal mi było pomidora.
Poganiam chłopaków, bo wiem, że to jeszcze nie koniec. Wojtek do domu ma bardzo blisko, ale my wciąż mamy prawie 20km. Dojeżdżamy na granicę Sosnowca i Będzina pod „ogrzewalnie”. Tutaj z Wojtekiem bez zbędnych ceregieli przybijamy piątki na pożegnanie, Wojtek za chwilę będzie pod prysznicem my wciąż w drodze. Jedziemy z Łukaszem wzdłuż Przemszy, jest już naprawdę ciemno, mijający nas rowerzyści bez żadnego oświetlenia to zmora. Pierwotnie mam plan podholować Łukasza w okolice Parku Zielona i odbić do Gródkowa. Jednak zrobiło się już całkiem ciemno, a on bez oświetlenia ma przedzierać się przez nieoświetlone alejki? To nie w moim stylu holuję go, aż pod furtkę gdzie mieszka „na Piekle”. Teraz ja ruszam przez Pogorię 4, Preczów, Sarnów, Psary i w końcu upragniony Gródków. Dojechałem!!!
Licznik wskazał 317km. Oj to był długi najtrudniejszy przejazd ze wszystkich wypraw. Bywało, że byłem nawet bardziej zmęczony. Ale nigdy nie pokonałem jednego dnia 185km w tym 50 po górach.
Biorąc to pod uwagę zacząłem się przyglądać jeszcze większym wyzwaniom. Kiedyś się zastanawiałem czy dałbym radę jednego dnia przeskoczyć do Warszawy? To 300km, wciąż mam obawy, ale patrzę już na to bardziej realnie. Gdybym nie miał obciążenia i miał pomyślne wiatry, kto wie?
Na razie za mną super wyprawa z doborową ekipą. Dzięki Wojtku i Łukaszu za super czas i niezapomniane chwile!
Planujemy nowe wyzwanie. Gdzie? O tym w kolejnym pościeJ.

czwartek, 24 lipca 2014

Węgierska Górka – Wisła czyli ostra jazda! Poniedziałek

To była najtrudniejsza z naszych dotychczasowych wypraw, nawet Baltic Expedition nie dał nam tak popalić.

W niedzielę, dzień przed wyprawą jadę w okolice Lubina samochodem by odwieść moją sędziwą rodzicielkę do domu. Po drodze mam gorącą linię z Wojtkiem. Staramy się znaleźć nocleg pod dachem w Węgierskiej Górce. Pierwotny plan zakładał spanie w namiocie na polu kempingowym, ale prognozy pogody zachęcają nas do szukania czegoś bardziej komfortowego. Dzwonię ja, mam kwaterę za 40zł, dzwonię ja mam kwaterę za 35zł, dzwoni Wojtek ma kwaterę za 20złJ. Jak on to robi? Jest tylko jeden warunek, mamy zabrać ze sobą śpiwory.
Tym razem do naszej ekipy ma dołączyć Łukasz, młody (27 lat) wysportowany i chętny. To ma być jego pierwsza dłuższa wyprawa dlatego udzielamy mu niczym weterani wszelkich rad w przygotowaniach.

Najpierw spotykam się z Łukaszem o 7.00 w Parku Zielona przy fontannie, potem jedziemy razem wzdłuż Przemszy przez Będzin do Sosnowca pod szpital w Zagórzu by spotkać się z Wojtkiem. Nie ukrywam, że już na starcie byłem nieco zmęczony. Jazda samochodem w bardzo gorący dzień (600km), bardzo późny powrót, 4h snu dały się we znaki. Ale nic to, jedziemy! Łukasz jak na moje oko nie bardzo jest ekwipunkowo przygotowany na wyprawę, ale nie chce się wtrącać wszystko wyjdzie w trasie. Szlak wzdłuż Przemszy do Będzina to prawdziwa przyjemność, wręcz odpoczynek. Przy pięknej pogodzie nawet się dobrze nie rozgrzałem a już miałem 20km na liczniku i z daleka widzę jak Wojtek bierze nas na celownik aparatu. Potem wspólna fotka, kilka technicznych rad dla Łukasza i ruszamy w trasę.



Początek trasy znamy tak dobrze, że staje się rutyną, którą zakłóca już na samym początku awaria roweru Łuksza. Spadł łańcuch to się zdarza, nic poważnego, ale kilkadziesiąt metrów dalej się powtarza co zaczyna nas martwić. Czyżby falstart? Zachęcamy Łukasza by nie korzystał z najmniejszego przełożenia, bo wygląda na to, że wtedy łańcuch spada, skutkuje, może jechać dalej. Mijamy Kazimierz i kierujemy się na Jaworzno. Po drodze rozmyślam o naszej wyprawie i brakach w wyposażeniu Łukasza, jak się później okaże moje obawy są słuszne.

W Jaworznie robimy krótki postój na zakupy. Teraz kierujemy się na Chełmek, gdzie pod znanym nam sklepem ze skórzaną odzieżą dla motocyklistów robimy pamiątkowe kilka fotek. Byliśmy tutaj z Wojtkiem rok temu podczas wyprawy do Żywca.



Dojeżdżamy do Oświęcimia, jest dość ruchliwie. Po drodze wyprzedzamy jakąś nastolatkę  jadącą poboczem, za chwilę widzimy jak ona nas wyprzedza, jak widać młodzież w tym regionie ambitna, zwłaszcza żeńska. Z uśmiechem podążamy za nią kierując się przy okazji w stronę Starego Miasta i urokliwe miejsce nad Sołą gdzie pałaszujemy drugie śniadanie. Pogoda jest śliczna, miejsce fantastyczne, zapowiada się super wyprawa. Nawet sił jakby więcej.
Rok temu zgubiliśmy właściwą drogę i wpakowaliśmy się na bardzo ruchliwą drogę na Kęty, teraz starannie wybraliśmy drogę do Wilamowic. To bardzo ciekawe Miasto z barwną historią jego powstania i niezwykłą kulturą mieszaków, tych dawnych mieszkańców.
Po drodze kolejne dziewczę próbuje podnieść nam ciśnienie wyprzedzając naszą ekipę „profesjonalistów”. Podążamy za nią i nawet ją wyprzedzamy, ale sprytna dziewuszka wsiadła nam  na koło i tak doholowała się do Porąbki. Tutaj kolejne uzupełnienie zapasów by w ich mocy dotrzeć do Żywca. Po drodze jeszcze zapora, a z zapory piękne widoki, którym nie sposób się oprzeć.




Żywiec powitał nas ciepło. Wojtek i Łukasz ruszyli na zakupy do pobliskiego spożywczaka i apteki. Łukasz dowiedział się, że kolano od jazdy może boleć. Nie ma wyprawy bym się o tym nie przekonywał, ale jakoś przywykłem. Sprej moim zdaniem nie wiele pomagał ale robił wrażenie wyrzucając pod ciśnieniem zimną maź na bolące miejsce.
W parku dorwaliśmy ławeczkę w cieniu i zaciszu i odpaliliśmy kuchenkę. Podczas posilania, zaczęło grzmieć i spadły pierwsze krople deszczu. Z Wojtkiem wyciągnęliśmy nieprzemakalne kurtki, a Łukasz na pytanie o kurtkę, tylko machnął ręką i powiedział, że jest lato i deszczu się nie boi.




Do kwatery pozostało ponad 12km. Widząc co się dzieje z pogodą niezwłocznie ruszamy. OsmAnd by wypróbować nasze siły bądź cierpliwość prowadzi nas najpierw ostro w górę zbaczając z głównej drogi, po kilku kilometrach wędrówki po „szczytach” sprowadzić nas do głównej trasy. Tak wydłużamy drogę i zwiększamy jej trudność.
Po 132km pojawia się upragniony widok domu gdzie czaka na nas ciepły suchy pokoik, przygotowane łóżka i prysznic. Jest powód do radości, za rozsądną dopłatę 5zł nie musimy wyciągać śpiworów tylko korzystamy z przygotowanej pościeli. Warunki jak za 25zł od łebka z garażem dla rowerów to wypas.




Zrzucamy mokre ciuchy, deszcz po drodze rozpadał się na dobre, bierzemy prysznic, pożyczam Łukaszowi suchą koszulkę i ruszamy w miasto. Najpierw wizyta w pobliskiej karczmie na pierogach. Ja biorę ruskie, Wojtek z mięsem, Łukasz z kapustą i grzybami. Potem następuje wzajemna wymiana i tak każdy z nas ma na talerzu po kilka z różnym nadzieniem. Chłopaki popili herbatką, ja takich rzeczy nie pijam, i ruszyliśmy dalej. Deszcz prawie ustał, lekko kropiło od czasu do czasu co nam nie przeszkadzało dotrzeć na Promenadę. Wieczorny spacer pozwolił się zrelaksować i nabrać jeszcze większej ochoty na słodki długi sen. Zwłaszcza, że poprzednia noc była bardzo krótka.
Kwatera jest z TV ale on jakoś nas nie pociąga, wolimy długie rozmowy, które jeszcze bardziej wzmogły potrzebę snu.
Kolejny dzień nie będzie łatwy. Wtedy wiedziałem o tym teoretycznie, a o skali trudności opowiem w kolejnym odcinku. Oj będzie się działoJ.

poniedziałek, 7 lipca 2014

Baltic Expedition 2014 Day5

Budzę się z dziwnym uczuciem. Do tej pory każdy poranek był pełen energii, planów i mobilizacji. Teraz mam wrażenie jakby zeszło ze mnie powietrze. Nie jest źle, ale brakuje tego czegoś. Tłumaczę to tym, że nasz cel został osiągnięty, teraz pozostaje czysta rekreacja. No cóż można się pomylić.
 To najcieplejszy dzień jak do tej pory, a przy najmniej poranek. Pięknie świeci słoneczko zapowiadając pogodny dzionek. Plan obejmuje 50km jazdy po Gdyni, Sopocie i Gdańsku. Ruszamy po śniadaniu zjedzonym na dworze, jest wakacyjnie.



Wojtek koniecznie chce zwiedzić Gdynię, port. Ja jestem bardziej nastawiony na Gdańsk, starówkę.

Już początek trasy zdrowo rozgrzał nasze mięśnia. Górki w Gdyni Orłowie są piękne i wymagające. OsmAnd prowadzi nas przez najwyższe położone tereny w całej okolicy. Mamy o poranku sporo sił, więc tylko się uśmiechamy i pedałujemy. W końcu udaje się dojechać do trasy rowerowej wzdłuż plaży, która prowadzi nas prosto na spotkanie z „ORP Błyskawica” i „Darem Pomorza”.




Bez wchodzenia na pokład (jak zwykle) podziwiamy kunszt polskiej inżynierii morskiej i szkutnictwa. Po napełnieniu karty pamięci nowymi zdjęciami i kilkoma ujęciami z kamery ruszam w stronę Sopotu. Początek trasy znamy, pięknie przygotowaną ścieżką rowerową. Ruch spory, ale da się jechać. Niestety trasa tuż przed klifami  kończy się rondem, na którym i my zawracamy. Kilkaset metrów dalej zauważamy możliwość jazdy trasą o wiele bardziej wymagającą. Prowadzi przez klify i oznaczona jest na tablicach informacyjnych jako trudna, lub wymagająca, nie pamiętam. Biorąc pod uwagę, że mamy dzisiaj krótki dystans do przejechania podejmujemy wyzwanie. Faktycznie trasa jest wymagająca, ale tak pięknej urody, że wysiłek jaki wkładamy w strome podjazdy jest wart każdego naciśnięcia na pedały. Potem super zjazd, gdyby nie sakwy i spore obciążenie i wąskie opony, można by zaszaleć. Zjeżdżamy ostro, ale bez zbędnego ryzyka. Wyjeżdżamy gdzieś na osiedlu domków jednorodzinnych, kilkaset metrów dalej jest kolejny wjazd na klify. Spotykamy tam tubylca, który zapewnia nas, że da się przejść, ale rowery trzeba będzie prowadzić. To też mamy przetrenowane, okazuje się, że trasa jest jeszcze bardziej wymagająca, jeszcze piękniejsza, a dla własnego podbudowania możemy powiedzieć, że mimo stromych podjazdów w niełatwym terenie nie zeszliśmy ani razu z rowerów. Jeśli będziecie w Gdyni na rowerach koniecznie zaliczcie tę trasę! I tak nasza rekreacja nabiera nowych barw wraz z rumieńcami na naszych twarzach. Dojeżdżamy do Orłowa, tu byliśmy poprzedniego wieczoru na spacerze. Jest ścieżka rowerowa już mniej wymagająca, ale wciąż prowadzi pięknymi terenami, dla spragnionych podwyższonej adrenaliny, można wjechać na kolejny klify co też czynimy. Teraz polujemy na miejsce z ładnym widokiem na morze by napić się kawy i zjeść wcześniej zakupione bułeczki.
Mimo, że kilometrów za nami niewiele, to nie możemy narzekać by trasa była nudna i spokojna. Od razu lepiej. Teraz już naprawdę bardzo spokojnie dojeżdżamy do Sopotu. Po tym co widzieliśmy do tej pory mamy wrażenie, że wjechaliśmy w inny świat. Nie wiemy czy on nie pasuje do nas, czy my do niego. Stajemy na jego tle „obcej” nam architektury i pstrykamy.  Wojtek ma ochotę pójść w molo, ja nie bardzo. Jestem wierny zasadzie nie płacę za zwiedzanie podczas tej wyprawy. Siedem pięćdziesiąt za deptanie desek, NIE, dziękuję. Po objechaniu czego trzeba ruszamy w stronę Gdańska.




Na naszej trasie teraz dwa punkty, latarnia w Nowym Porcie i Westerplatte. Trasa rowerowa ciągnie się dalej. Po drodze jest inne molo, mniejsze, ale darmowe. Nazwałem je „molem dla ubogich”. Na nie sobie możemy pozwolić i robimy to z radością.



 Krajobraz się zmienia a wraz z nim nasz nastrój, wyjeżdżamy z „bajki” i wjeżdżamy w rzeczywistość. Po drodze jeszcze latarnia.



Dalej już tylko widoki, jakich nie kupicie na widokówkach, mam wrażenie, że to jest prawdziwe życie większości wielkich miast. Do Westerplatte musimy przeprawić, a z pomocą przychodzi nam Prom Wisłoujście.  Przeprawa szybka, cena nieduża, dobrze zainwestowane 2zł. chociaż w Świnoujściu było gratis. Droga na Westerplatte prosta i spokojna, wraz ze zbliżaniem do tego miejsca rosną we mnie emocje. Moi dwaj dziadkowie zginęli podczas wojny. Jeden w Kampanii Wrześniowej, drugi zadenuncjowany  wywieziony przez faszystów przepadł bez wieści. W takich miejscach odzywają się we mnie patriotyczne uczucia, taki jestem. Widząc napis „NIGDY WIĘCEJ WOJNY” nie sposób się nie wzruszyć choć ukrywam to przed obiektywem.





Nasza ostatnia długa prosta prowadzi w stronę starówki w Gdańsku. Droga rowerowa, aż do Zielonej Bramy. Na widok Starego Miasta pojawił się wielki uśmiech. Jedno z najpiękniejszych miejsc w Polsce. Warto tu być, teraz pozostaje przemierzanie, fotografowanie i filmowanie ile tylko się da. Mamy mnóstwo czasu i go wykorzystamy.





Jak powszechnie wiadomo, zwiedzanie męczy, zmęczenie wywołuje głód, głód powoduje poszukiwanie miejsca na konsumpcję. Lokali wiele, my wybieramy nasz własny. Z pięknym widokiem na kanał i możliwością by z pobliskiej restauracji na wodzie ludziska mogli z zazdrością spoglądać na nasze menu.




I znowu kolejna runda po okolicy, już wiemy że na dworzec Gdańsk Główny mamy blisko. Ruszamy by wykorzystać ostatnie chwilę. Wszystko zachwyca, no może oprócz jednego. Przeziębienie powoduje, że chcę czy nie musze coraz częściej odwiedzać toaletę. Na początku mogłem wytrzymać cały dzień, teraz co dwie godziny, a może i częściej. I tu pojawia się problem. Toalet miejskich bardzo niewiele, a te które są już są zamknięte to nie jest śmieszne. Przynaglony potrzebą biegnę na Dworzec Główny, bo gdzie jak gdzie ale tu musi coś być. I jest nowoczesna, z automatem na bilon. Wystarczy wrzucić 2,5zł! Cena duża jak za skorzystanie z pisuaru. Skoro tyle płace wykorzystuję każdą możliwość i wracam do zwiedzania.






Siadamy w lodziarni, pustych miejsc coraz więcej. Słuchamy i oglądamy cały repertuar plenerowych artystów. Ktoś żongluje perfekcyjnie piłką, tam ekipa tańczy breakdance, jakaś dziewczyna próbuje swoich sił wokalnych przy akompaniamencie młodego uzdolnionego gitarzysty. U nas na wsi o tej porze można zobaczyć czarnego kota udającego się na polowanie, a tutaj życie dopiero rozkwita. Dziewczyna z mikrofonem wzbudziła zainteresowanie unijnych turystów z wysp, oni potrafią się bawić zwłaszcza po kilku trunkach z pianką. Nie mają żadnych kompleksów w tańcu i zdolnościach wokalnych, a przy tym wbrew temu co się słyszy zachowują się mimo wszystko z szacunkiem dla przechodniów, odwrotnie to jakby mniej działa poznałem po minach. I znowu odezwała się potrzeba na myśl, że mam wydawać dwa pięćdziesiąt staram się szukać alternatywnych rozwiązań, ale sumienia i dobre wychowanie mi nie pozwala. Biegnę co sił i wpadam na genialny pomysł, jest Mcdonald będzie toaleta, przynajmniej dla klientów. Kupuję skromny zestaw, ale toalety nie ma! Biegnę do automatu, wrzucam pieniądze i ruszam do pisuaru. Nie mogę uwierzyć reklamie jaka jest na nim wypisana „właśnie trzymasz cały świat w swojej dłoni”. Ze śmiechu omal nie zapaskudziłem toalety. Po powrocie do Wojtka, spotykamy parę młodych ludzi z Wrocławia. Podobnie jak my przemierzali wybrzeże tylko mieli na to dwa tygodnie. To pozwoliło im zabawić w niektórych miejscach dni dwa lub trzy. Znajdujemy wspólny język i pomagamy im dostać się dna dworzec, mają pociąg dwie godziny przed nami. Przyjacielsko się żegnamy z opcją, ze odnajdą nas na fb.
Na dworze już ciemno, zrobiło się chłodno, a nasza wyprawa znalazła swój koniec na peronie. Teraz zrobiło się dopiero smutno, to już prawie koniec. Przed nami prawie 10 godzin podróży w nieprzewidzianych warunkach. Zrobiliśmy dzisiaj nie jak zamierzaliśmy 50 ale 99km.
To był dobry dzień, to była wspaniała wyprawa. W pociągu w miarę oddalania się od wybrzeża, wracaliśmy mentalnie do czkającej nas rzeczywistości. Nasze rowery stoją, wieszaki zajęte. Ściągamy sakwy i zaczynamy topnieć w przedziale z założeniem, że będziemy czujni.
Budzimy się o świcie i co widzimy, jeden z rowerów z wieszaka zniknął, nic złego się nie stało. Po prostu właściciel wysiadł i zabrał rower, tylko jak on to zrobił skoro był najbardziej schowany i aby ściągnąć i przerzucić przez nasze rowery nie było to proste i musiał narobić hałasu. Jak to się stało, że się nie obudziliśmy skoro byliśmy tak czujni?
Wolimy nie ciągnąć tej myśli tylko w spokoju dojechać do stacji Dąbrowa Górnicza skąd do domu kilka kilometrów. Znam tę trasę doskonale i w połowie drogi już wiem, że licznik przy wjeździe na podwórko wskaże 599km. Rodzi się pokusa by dołożyć jeden kilometr dla równego rachunku, ale to byłoby wbrew naszym zasadom. Nie odbyliśmy tej wyprawy dla liczb tylko by się dobrze bawić i przeżyć wspaniałą przygodę. Co też w pełni nam się udało!
Mamy postanowienie, że tam gdzie skończyliśmy chcemy rozpocząć kolejną wyprawę, kiedyś. Tak aby objechać Polskę wkoło. Może być też tak, że zaczniemy w innym punkcie by połączyć go z Gdańskiem, na przykład z Białegostoku. Ale to będzie zupełnie inna historia.

Nasza wyprawa w liczbach:
Pokonane km 599.
Czas jazdy ok. 34h wliczając zwiedzanie.
Średnia ok. 17,5km ale na trasie ponad 20km/h.
Wydane pieniądze:
Bilety na pociąg 140zł plus 17zł za przejazd z Helu do Gdyni i 2zł za prom. Łącznie 159.
Noclegi: Rewal 35, Darłów 25, Łeba 35, Gdynia 0. Łącznie 95zł.
Reszta to jedzenie zakupione w marketach i ugotowane przez nas. Nie myślę byśmy przekroczyli koszt 150zł.
Czyli wyprawa kosztowała każdego z nas ok. 400zł za pięć dni wspaniałej wyprawy.
Czy było warto? Retoryczne pytanieJ.