I jedziemy przez Park Sielecki w Sosnowcu i bierzemy azymut
na Mysłowice. Przy wjeździe do tego miasta od strony giełdy samochodowej wita
nas napis „POLUJEMY NA GOROLI”. Urocze miasto i do tego trudne ze względu na
wąskie drogi i duży ruch. Oceniam tak, nie tylko jako rowerzysta, często tam
jeżdżę samochodem. Ale, jest „ale”, Wojtek odrobił pracę domową i zobaczył
trasę alternatywną. Mimo wielu przykrych doświadczeń ze skrótami lubię
podejmować ryzyko odkrywania nowych tras, zwłaszcza gdy nie ma tam samochodów.
Przy okazji wymyśliłem nowy skrót dla GPS (myśląc o Wojtku) Głowa Pełna
Skrótów. Wiem, głupie jak żart prowadzącego, ale jak człowiek się męczy nie tak
głupie pomysły mu przychodzą do głowy.
Udało się! Droga fantastyczna prowadzi obok Dworca PKP,
potem przez park, a potem jazda na orientacje i zostawiliśmy korki i
nieprzyjazny ruch samochodów za sobą lądując na obrzeżach miasta na drodze do Bierunia.
Odkrywam po drodze głupotę ludzi planujących trasy dla
rowerzystów. Wymyśla je ktoś, kto skończył karierę na rowerku z „dyszlem”. Nie
będę opisywał, ale uważam, że większość z nich stwarza tylko większe
zagrożenie! Konsultujcie trasy z ludźmi, którzy jeżdżą!!!
Docieramy do Bierunia, to nie jest nasz pierwszy raz.
Lubimy gdy drogi są zamknięte dla samochodów z powodu
remontu. Najczęściej jest to remont na niedużym odcinku, gdzie przejeżdżamy z
łatwością, a cała droga tylko dla nas. Tak było kilka razy na trasie. Jedzie
się dobrze i nie odczuwam zmęczenia, tłumaczę to sobie tym, że to zdecydowanie
łatwiejszy odcinek. Licznik bardzo szybko dobija do 60km i wjeżdżamy do
Goczałkowic Zdroju. Tu na ławeczce, nad zbiornikiem robimy pierwszą
poważniejszą przerwę. Kuracjuszy sporo, niektórzy sowim zachowaniem i wyglądem
sprawiają, że uśmiechamy się pod nosem, może to słoneczko, albo coś jest w
wodzie. Nie będę ciągnąć tematu. Odpalamy kuchenkę, przygotowujemy pierwszą
kawę i uzupełniamy węglowodany.
Ruszając dalej myślę sobie, teraz się zacznie. I czekam, i
czekam, ale nic szczególnego się nie dzieje. Moje obawy zamieniają się w coraz
większe poczucie pewności, że dam radę. Jest pierwszy poważniejszy podjazd i
znowu nie jest tak źle. Na szczycie robimy sobie fotkę ciesząc się pięknymi
widokami. OsmAnd plus GPS WojtakJ
prowadzą nas doskonale.
Teraz przed nami już tylko Brenna! Jest kilka podjazdów, ale
bez szaleństwa. Pojawia się napis „Gmina Brenna Wita” lub coś w tym stylu.
Czyli jesteśmy już blisko z pewnym zapasem sił. Ostania prosta do samej Brennej
to długa prosta, ale wciąż pod górkę. Odnoszę wrażenie, że większość tras
zawsze mamy pod górkę i przeciwny wiatr, to chyba standard. Z radością witamy
znak na zielonej tablicy z napisem „Brenna”. Licznik pokazuje ponad 110km.
Pozostaje znaleźć fajne miejsce na piknik. Wojtek w swoim
„magicznym urządzeniu” okrył, że kilka km dalej i wyżeeej jest fajne miejsce.
Jednak nim tam dotrzemy musimy uzupełnić zapasy. Jest cukiernia, są zakupy. Muszę
wyglądać na nieźle zmęczonego bo pani za ladą daje mi za darmo przepyszną
czekoladkę (ja tylko na nią patrzyłem). Dobrzy ludzie mieszkają w tej okolicy,
albo tylko ta pani to dobra dusza. Wojtek wygląda nie lepiej i tak się czuje.
Dlatego z wielką radością wita miejsce na obóz. Szum strumienia, posiłek, kawa
i leżenie na kocu przywracają nam siły. Nowym przysmakiem stał się kuskus z
kawałkami tuńczyka w oleju, pychotka!
Samej Brennej nie będę opisywać, zbyt mało zobaczyłem, ponieważ
pot zalewał mi oczy, a biorąc za przykład panią z cukierni, nie chciałbym
skrzywdzić tak dobrych mieszkańców. Góry pikne!
O dalszej drodze wiemy tyle ile wyczytaliśmy z podobnych
relacji do naszych. Żółtym szlakiem do Przełęczy Karkoszczonka, a potem już
tylko z górki do Szczyrku. Wiśta wio łatwo powiedzieć. Naiwny i zdopingowany
darmową czekoladką, myślałem, że całą drogę przejadę bez zatrzymywania się na
rowerze. Póki był asfalt, było spoko, gdy się skończył zrobiło się mniej
przyjemnie. I gdybym nawet zjadł wiadro czekoladek i tak bym wymiękł. Jeśli się
komuś udał ten wyczyn, to wielki SZACUN! Nam pozostało prowadzić nasze maszyny
i tak musieliśmy od czasu do czasu łapać głębszy oddech. Kiedyś w górnictwie
ratunkowym i w zawodach szczególnie uciążliwych liczono rok pracy za półtora. W
tych warunkach, chętnie bym policzył sto metrów za kilometr. Być może nasze
odczucia były spotęgowane przejechanymi 110km w jeden z najcieplejszych dni
tego roku. Gdy w końcu dotarliśmy do przełęczy i ujrzeliśmy cudowny widoki
włącznie z Chatą Wuja Toma byliśmy w uniesieniu. Zmęczenie ustąpiło!
Kolejny szacun dla tych, którzy zjeżdżając w dół do Szczyrku
nie używali hamulca. Moje tarcze rozgrzały się jak nigdy wcześniej. Nasze
wyprawy nie są ekstremalne, tyko ekstra normalne. Największa zarejestrowana
prędkość to prawie 65km/h, wiem szału nie ma, ale mnie takie prędkości
wystarczą. Kiedyś Wojtkowi zepsuł się licznik, po prostu zwariował i pokazał
maksymalną prędkość ponad 90km/h cieszył się przez chwilę i nie omieszkiwał mi
o tym przypominać.
Prawie bez pedałowania docieramy do centrum, a potem pod
skocznie. Ku naszej radości trafiamy na kilku śmiałków, którzy skaczą na
igelicie. Nawet na tak małej skoczni robi wrażenie (są trzy i na żadnej, za
żadne pieniądze bym nie skoczył).
Do odjazdu pociągu mamy niecałą godzinę i 9km drogi.
Spokojnie damy radę z zapasem, biorąc pod uwagę, że teraz jest naprawdę cały
czas z górki. Nawet zrodziła się myśl, że gdyby tak wyglądała cała droga to nie
obciążalibyśmy Kolei Śląskich. Docieramy ze średnią ok. 25km/h do stacji
Łodygowice. Jak zwykle czeka nas pusty budynek, ale w środku czysta
poczekalnia. Pozostaje czekać na przyjazd pociągu i mieć nadzieję, że będzie to
„niskopodłogowiec”.
Cieszy nas widok ładnego nowoczesnego składu i rozczarowują
wieszaki na rowery. Jak to, przecież jadąc do Częstochowy były dopasowane do
rowerów z 28” kołami? A tutaj, można zawiesić tylko malutkiego „góralka”. Kto
projektuje wieszaki na rowery w tych pociągach? Wiem, znowu narzekam, ale to
nie jest aż tak trudne, a jest bardzo uciążliwe. Nieźle się gimnastykujemy by zmieścić
rowery i nie powodować przerwy w komunikacji pasażerów. Już wiem, składy
wyglądają podobnie, mają te samy znaki graficzne, ceny biletów niezmienne, ale
komfort dla podróżujących z rowerami różny. I to w tak turystycznym regionie!!!
Po godzinie z małym haczykiem wysiadamy w Katowicach. Wszystko dobrze, tylko
wszędzie schody, schody, schody. Pewnie gdzieś są zjazdy na wózki ale trzeba
ich specjalnie szukać, a nam zleży na czasie. Więc rowery w górę i znosimy,
pchamy, znosimy, pchamy, znosimy. Teraz ruszamy w drogę do Sosnowca. Mogę
wybrać krótszą trasę bezpośrednio do mojej malowniczej wsi, tylko jakoś mi się
nie chce. Wbrew temu co mówi licznik, wciąż mam sporo sił. Po dotarciu do
miejsca naszego startu i jak się okazuje rozstania, mam przejechane 138km.
Przed Wojtkiem góra dwa, przede mną prawie dziesięć.
Zazwyczaj bywa tak, że na ostatnie dwa km pod górkę sił wystarcza tylko tyle,
by dojechać do domu na oparach. Tu znowu miła niespodzianka zasuwam, aż miło.
Tam gdzie ledwo osiągałem 14, teraz mam 18km/h. I nie odczuwam braku sił do
dalszej jazdy. Jestem przekonany, że gdybym musiał pociągnął bym jeszcze kilka
dych. Ale wystarczy, że zakończyłem na 148km ze średnią prawie 19,5. Biorąc pod
uwagę, że było trochę większych podjazdów, a nawet pchania, to jest naprawdę niezły
wynik, o zapasie sił nie wspomnę. Nie taka Brenna straszna jak się zdawało.
Za nami kolejna fajna przygoda przy pięknej pogodzie w super
towarzystwie. Wojtek to prawdziwy rowerowy kumpel na każdą wyprawę. Wojtku z
tobą nawet wzdłuż Bałtyku na całej linii naszego wybrzeża. Ale o tym za
miesiąc. Póki co przydał by się jakiś kolejny trening. Może Kraków?