piątek, 7 marca 2014

Ogrodzieniec i Chechło na otwarcie sezonu 2014r.

Godzina siódma, zawożę córkę pod szkołę skąd rusza z ekipą do Pragi. Zapowiada się jej bardzo fajny weekend, za mną bardzo trudny tydzień. Wciąż się waham czy dołączyć do Wojtka, który rusza dzisiaj w kierunku Ogrodzieńca. Brak decyzji ma kilka powodów. Od trzech miesięcy jest ogromny zastój w jeździe, a do tego kilka bieżących obowiązków. Telefon w ruch, załatwiam sprawy bieżące, odrzucam obawy braku treningu, budzę Wojtka  i obwieszczam, że ruszam razem z nim. Nic nie przygotowane, ale mam jeszcze do wyjazdu dwie godziny, zdążę!
Wczoraj robiąc zakupy przezornie przyświecała mi myśl wyjazdu, dlatego mam zupki, batony, wody pod dostatkiem. Zresztą to nie problem, mogę uzupełnić prowiant po drodze.

Spotykamy się (jak zwykle gdy kierujemy się w stronę Zawiercia) w Parku Zielona.
Plan jest prosty, pierwszy etap naszej wyprawy to Ogrodzieniec, a reszta to improwizacja. Cała trasa ma się zamknąć w ok. 90km. To nieco mnie martwi, biorąc pod uwagę przerwę o której już pisałem. Na zachętę mam to, że regularnie biegam po  kilkanaście km. W miesięcy wychodzi ok. 200. Z doświadczenia jednak wiem, że to inny rodzaj zmęczenia, ale kondycja oddechowa jest.
Ruszamy w dobrych nastrojach (jak zawsze) i przy dobrej pogodzie. Droga do Łaz zazwyczaj jest ruchliwa i niebezpieczna, tym razem ze względu na remont wiaduktu pusta i przyjazna dla rowerzystów. Oto różnica postrzegania tej samej sprawy z dwóch różnych siedzeń. Dojeżdżamy szybko i bardzo spokojnie do Łaz, gdzie uzupełniamy zapasy i ruszamy w stronę Rokitna Szlacheckiego, by dalej drogą przez las kierować się na Ogrodzieniec. Wszystko przebiega podręcznikowo, wymarzony scenariusz podróży. Tuż przed wjazdem do centrum Ogrodzieńca Wojtek chcąc ominąć główne skrzyżowanie wybrał jakiś bajpas. To doprowadziło nas na prywatną posesję. Właściciele przyjaźni tubylcy, pozwolili nam przejechać i tak zaoszczędziliśmy z 300mJ.
Zatrzymujemy się na „mini ryneczku” podzamcza. Głucho, cicho i przyjemnie, tutaj kupuje energetyka, od rana odczuwam szum w uszach, może to kwestia bardzo niskiego ciśnienia. Pomyślałem, że  łyknąć trochę chemii nie zaszkodzi, ale też niewiele pomogło, szum pozostał już do końca dnia.
Dojeżdżamy do bram przepięknego zamczyska, a raczej tego co z niego pozostało, a tu dopiero cicho i spokojnie. Jakże to się różni od widoku, do którego się przyzwyczaiłem, w sezonie są tu tłumy ludzi, gwar, stragany z wszelakim badziewiem, a teraz czysto, pusto, bezludnie. Jeśli ktoś nie chce zwiedzać  koniecznie wnętrza polecam wybierzcie się poza sezonem. Cały zamek bez zbędnych kolorowych ozdóbek w całej swej przepięknej naturalności!
Nawet gdy to piszę wciąż odczuwam emocje jakie mi wtedy towarzyszyły. Ważne, że dojechaliśmy wyszło ok. 45km, ale trzeba jeszcze wrócićJ.
Robimy sobie piknik z gorącymi zupkami, obowiązkową kaweczką i oczywiście sesją fotograficzną.





Mierzę siły na zamiary i proszę Wojtka o zmianę planu. Mieliśmy wracać przez Zawiercie co dało by w sumie dziewięćdziesiąt kilka kilometrów. Proszę abyśmy wracali przez Pustynię Błędowską liczyłem (ale się przeliczyłem), że skrócimy nieco trasę i bardziej ją urozmaicimy. Bo co jest fajnego w drodze do Zawiercia i potem do Dąbrowy G? Za to Pustynia jest atrakcyjna o każdej porze roku. Dlatego ruszamy trasą w stronę Klucz. Najpierw dość wyczerpujący podjazd, może z 2,5km, za to potem więcej niż 5 km fantastycznego zjazdu! Docieramy do Chechła i punktu widokowego na pustynię. Tutaj kolejna niespodziankaJ. Cicho, czysto, pusto jak na pustyni być powinno, tylko piach, beton, zjeżdżalnia i my. Bawimy się jak dzieciaki, bo kimże jest prawdziwy mężczyzna jak nie…




W centrum Chechła obowiązkowa fotka z tutejszą „wizytówką”.

Jedynym minusem podróży była presja czasu o 18.00 musze odebrać żonę z pracy. Czas się kurczy, telefon mi odmówił mocy. Ale nic to, wracamy z tych terenów moją ulubioną trasą, przez Łękę.
Gdy już cieszyłem się, że zdążę z nawiązką 10 – 15min Wojtek łapie gumęL.
Zachęca mnie bym go zostawił i jechał dalej sam. Czy wy to słyszycie? Mam zostawić kumpla i pojechać po żonę? Nigdy!!! Żona może wziąć taksówkę, dojechać autobusem, dobiec, albo czekać i się wściekać. Ale kumpla nie zostawię!!!

Dalej już bez przeszkód tylko z presją czasu i dużym zmęczeniem. Teraz gdy przydałoby się nacisnąć na pedały nogi jakoś mniej żwawe. Ale daję radę! Docieram niemal na styk, no kilka minut spóźnienia. Ważne, że wybacza, widać jeszcze kochaJ.
Chciałem skrócić trasę do 90km wyszło 105km. Ale co tam i tak było warto!
Dzięki Wojtku i do następnej wyprawy!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz