sobota, 19 kwietnia 2014

Zamek Tęczyński i Lipowiec jako trening!

Każda wyprawa ma dla mnie jeden główny cel, „jechać po to, żeby jechać”. Zwiedzanie przy okazji pięknych miejsc jest dodatkową nagrodą i zachętą. Mogę dojechać do tych miejsc samochodem, autobusem i pociągiem, jednak żadna z tych form podróżowania nie przyniesie mi tyle radości jak pedałowanie na moim ukochanym jednośladzie. Od młodzieńczych lat marzyła mi się jazda na rowerze w odległe zakątki naszego regionu i kraju. Jednak brak odpowiedniego sprzętu i motywacji mnie przed tym powstrzymywały. Dopiero zachęta i przykład Wojtka, oraz możliwość zakupu fajnego rowerku sprawiły, że tuż przed pięćdziesiątką zaczynam je realizować.
Wydawało mi się, że Szlak Orlich Gniazd mam opanowany z wycieczek szkolnych i rodzinnych. Więc jak to się stało, że nigdy nie byłem na zamku Tęczyńskim i w Lipowcu?
Po negocjacjach namawiam Wojtka na wyjazd nieco wcześniej tzn. o 8.30. Mój kompan zawsze stara się opóźniać wyjazd. Ja wolę ruszać wcześniej by mieć do dyspozycji jak najwięcej dnia i możliwość zwiedzania i częstszych postojów (brak kondycji po kontuzji).

Spotykamy się 0,5km od domu Wojtka i 10km od mojego tuż niedaleko cmentarza w Zagórzu. Już na początku mały zgrzyt, Wojtek nie zauważa samochodu jadącego za nim i zmienia pas bez ostrzeżenia, ja mam uruchomiony aparat ale nie o takie zdjęcie mi chodzi. Bezpieczeństwo to podstawa naszych podróży!!!

Znanymi nam  „kanałami” jedziemy w stronę Jaworzna, potem skręcamy na Jaworzno- Szczakowo by ruszyć w stronę Bierunia i dalej kierując się na Kraków. Trasa przebiega na tym odcinku bardzo dobrze, średnia zdecydowani ponad 20km/h. Słoneczko coraz częściej świeci, a tylko czasami chowa się za chmurki, co powoduje odczuwalnych chłód. Ale jesteśmy tak rozgrzani, ze to żaden problem.
Po drodze pojawia się pomysł zwiedzenia Pałacu w Młoszowej. To był bardzo dobry pomysł! Brama otwarta za którą widać piękny choć nieco „upadający” pałac. Kręcimy się przez chwilę robiąc pierwsze fotki i ciesząc się pięknymi widokami, gdy w bramie pojawia się inny rowerzysta. Okazuje się przesympatycznym opiekunem, kierownikiem obiektu (jak się sam nazwał). Oprowadza nas zapewniając, że miejsce jest bezpieczne, więc możemy zostawić nasze rowery i udać na zwiedzanie pałacu co też chętnie czynimy. Dobre miejsce na zwiedzanie i biwakowanie (o ile kierownictwo pozwoli) dla całej rodziny. Przepiękny park o powierzchni (o ile zapamiętałem) 11h. A oto kilka zdjęć włącznie z naszym super przewodnikiem.






Za namową kierownika udajemy się inną drogą do Tęczyna by zobaczyć jedyny w Polsce „Kurhan”. Droga okazuje się górzysta i jest to pierwszy sprawdzian, przed tym co mnie czeka. Szkoda, że obiekt jest zamknięty, ponoć mieści w sobie 7000 grobowców!



Spotykamy przy Kurhanie innego tubylca, równie  sympatycznego, który lepiej od „Krzysia” wyjaśnia nam drogę na zamek. Ruszamy kierując się wytycznymi. Wjeżdżamy do Tęczyńskiego Parku Krajobrazowego, to lubimy bardzo. Podróżujemy dobrze utwardzonymi drogami leśnymi z długimi odcinakami asfaltu. Zdarza się, że przebiegnie sarna na szczęście nie widzimy dzików. Wojtek się śmieje, ze jeśli się pojawią będzie robił zdjęcia jak uciekam, a kto zrobi zdjęcia jemuJ.
Tuż przed wzgórzem zamkowym zatrzymujemy się na chwilę by uzupełnić zapasy w sklepie, dobrze czynimy bo sił będzie potrzeba co niemiara. Wzgórze okazuje się niezłym wyzwanie zwłaszcza po przejechaniu ponad 60km w dobrym tempie. W pierwszych chwilach po wjeździe nie cieszę się  pięknymi widokami, tyko łapę tlen w dużych ilościach. Przychodzi czas na podziwianie, a jest co i upragniony postój na popas, przyjacielskie rozmowy i serię telefonów. Według Wojtka, Tęczyński Zamek jest drugim po Ogrodzieńcu najciekawszych miejsc na SOG.





Teraz czas na zjazd, na liczniku prawie 55km/hJ. Ale pojawiają się bardzo wymagające podjazdy, a sił ubywa. Obawa przed odnowieniem kontuzji przypomina mi ból w prawej łydce. Ale jedziemy, nie ma co się rozczulać. Drobne podjazdy zaczynają się stawać miejscem odpoczynku. I tak docieramy do zamku Lipowiec. Tutaj podjazd jest tak stromy i długi, że postanawiam nie ryzykować i pod koniec drogi zsiadam z rowerka. Wkroczenie na dziedziniec jest wielkim zwycięstwem, za nami prawie 80km a do domu daleko, sił mało więc warto odpocząć. Ponoć w tym miejscu odpoczywał Jan III Sobieski przed wyprawą na Wiedeń, więc poszliśmy w jego ślady.






Ponoć do tego miejsca wszyscy chodzą piechotą, nie wiem czy był tu Król, ale wygląda i pachnie tak, jakby to miejsce pochodziło z tamtych czasów.



Po drodze podziwiamy skansen, ale tylko zza płotu. Nie chce nam się wchodzić zwłaszcza, ze na obiekcie trwają roboty przygotowujące skansen do sezonu. Powrócę tu z rodzinką samochodem, wygląda na to, że warto go zwiedzić.


Droga powrotna przebiega dobrze z postojem na rynku w Chrzanowie. Ładne miejsce, jest „Żabka” są zakupy i obowiązkowe fotki.



Zatrzymujemy się jeszcze trzy razy, pierwszy raz tuż obok, Jaworzna w ładnym lasku z miejscem do biwakowania by wypić kawę, ja doję podwójne espresso, Wojtek swoją ulubioną fusiatkę. Pojawia się inny rowerzysta, przysiada się na chwilę by w cieniu drzew wypić browarek, ma ich kilka w plecaku. Jestem zdumiony i oburzony, jak to piwo podczas jazdy? Na moją uwagę z subtelną aluzją uśmiecha się uznając mnie za dziwaka, a swoje zachowanie za normę. Widać mamy różne normy!
Nie możemy odmówić sobie kilku fotek w kamieniołomach tuż obok Jaworzna, a na naszej trasie powrotnej. Dzieciom by się podobało mnie tak sobie, fajne miejsce na niedzielny spacer z rodziną.




Na liczniku prawie 110km liczyłem, że w tym momencie będę wjeżdżał na moją posesję, a do domu  blisko 20km. Poziom cukru zaczyna spadać co owocuje utratą sił i kiepskim samopoczuciem. Na moją prośbę zatrzymujemy się, wcinam trzy jabłka i czekoladowego batonika z orzechami. Po takim zastrzyku możemy ruszać dalej. W mocy tego posiłku dojeżdżamy do miejsca gdzie Wojtek ma 300m do domu, ja 10km. Ostatni podjazd pod górę w Grodźcu, który zazwyczaj jest bułką z masłem, w tym przypadku jest dużym wyzwaniem, ale daję radę!  Wjazd na podwórko to prawdziwa radość, licznik pokazuje 129,3km. Po wejściu do domu padam ze zmęczenia, nawet apetyt odszedł. Jednak jest to coś, radość i satysfakcja z kolejnej bardzo udanej wyprawy!
Przed nami kolejna wyprawa 300km w trzy dni. Dlatego tę uznaję za trening przed jeszcze większym wyzwaniem. Ale o tym w innym odcinku.
Dzięki Wojtku za wyprawę i Wam za dotarcie do tego miejsca. Mama nadzieje, że nie jesteście znudzeni i zmęczeni J.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz