sobota, 24 maja 2014

Brenna ½

Nim wytłumaczę dlaczego nazwałem tę wyprawę „Brenna ½” wyjaśnię dlaczego odbyliśmy wyprawę do Brennej. Po udanej wyprawie planujemy bezterminowo kolejną. Biorąc pod uwagę, że tam już byliśmy, tam dwa razy, w tym miejscu Wojtek był razy tak wiele, że już nie pamięta, nie łatwo wybrać kolejny cel podróży. Tak właśnie jest z jednodniowymi wyprawami w naszym regionie. Od pewnego czasu Wojtek mówił o Wiśle, Ustroniu no ciągnie chłopa w góry. Ja ze względu na niedobór formy sprytnie przenosiłem uwagę na bardziej nizinne tereny. Jednak po wyczerpaniu moich pomysłów i nabraniu nieco odwagi by zmierzyć się z własnymi słabościami zgadzam się na wyprawę do Brennej. Może to dziwne, ale w Wiśle i Ustroniu byłem wiele razy, w Brennej jak sięgam pamięcią ani razu. To będzie mój pierwszy raz i to rowerem! Pierwszy pomysł jest na wyprawę dwudniową. Proste, dzień pierwszy - jazda do Brennej, dzień drugi - powrót przez Szczyrk do domu. Ale to co proste w teorii nie zawsze pokrywa się z życiem. Obowiązki nie pozwalają mi na wyprawę dwudniową, pozostaje plan ½, czyli spakować jak najwięcej km w jeden dzień. Dotrzeć do Brennej, potem przebić się prze góry do Szczyrku, dojechać do jednej z najbliższych stacji PKP, wrócić do Katowic pociągiem, skąd od domu już tylko 20km. Bez słowa sprzeciwu (dziwne) Wojtek zgadza się byśmy wystartowali o 7.30. Miejsce startu spod „ogrzewalni” czyli miejsca dla ludzie bezdomnych, z którego korzystają w mroźne noce. Ja mam do niego prawie 10km, Wojtek niecałe 2. Wyruszam o 7.00 i od razu zmuszam się by nie naciskać na pedały zbyt mocno. Jarek przed tobą wiele ostrych podjazdów, OSZCZEDZAJ SIŁY! Będą ci bardzo potrzebne! Nie ma to jak rozmowa sam ze sobą na dobry początek dnia. Docieram na miejsce punktualnie, gdzie Wojtek już na mnie czeka.


I jedziemy przez Park Sielecki w Sosnowcu i bierzemy azymut na Mysłowice. Przy wjeździe do tego miasta od strony giełdy samochodowej wita nas napis „POLUJEMY NA GOROLI”. Urocze miasto i do tego trudne ze względu na wąskie drogi i duży ruch. Oceniam tak, nie tylko jako rowerzysta, często tam jeżdżę samochodem. Ale, jest „ale”, Wojtek odrobił pracę domową i zobaczył trasę alternatywną. Mimo wielu przykrych doświadczeń ze skrótami lubię podejmować ryzyko odkrywania nowych tras, zwłaszcza gdy nie ma tam samochodów. Przy okazji wymyśliłem nowy skrót dla GPS (myśląc o Wojtku) Głowa Pełna Skrótów. Wiem, głupie jak żart prowadzącego, ale jak człowiek się męczy nie tak głupie pomysły mu przychodzą do głowy.
Udało się! Droga fantastyczna prowadzi obok Dworca PKP, potem przez park, a potem jazda na orientacje i zostawiliśmy korki i nieprzyjazny ruch samochodów za sobą lądując na obrzeżach miasta na  drodze do Bierunia.
Odkrywam po drodze głupotę ludzi planujących trasy dla rowerzystów. Wymyśla je ktoś, kto skończył karierę na rowerku z „dyszlem”. Nie będę opisywał, ale uważam, że większość z nich stwarza tylko większe zagrożenie! Konsultujcie trasy z ludźmi, którzy jeżdżą!!!

Docieramy do Bierunia, to nie jest nasz pierwszy raz.



Lubimy gdy drogi są zamknięte dla samochodów z powodu remontu. Najczęściej jest to remont na niedużym odcinku, gdzie przejeżdżamy z łatwością, a cała droga tylko dla nas. Tak było kilka razy na trasie. Jedzie się dobrze i nie odczuwam zmęczenia, tłumaczę to sobie tym, że to zdecydowanie łatwiejszy odcinek. Licznik bardzo szybko dobija do 60km i wjeżdżamy do Goczałkowic Zdroju. Tu na ławeczce, nad zbiornikiem robimy pierwszą poważniejszą przerwę. Kuracjuszy sporo, niektórzy sowim zachowaniem i wyglądem sprawiają, że uśmiechamy się pod nosem, może to słoneczko, albo coś jest w wodzie. Nie będę ciągnąć tematu. Odpalamy kuchenkę, przygotowujemy pierwszą kawę i uzupełniamy węglowodany.



Ruszając dalej myślę sobie, teraz się zacznie. I czekam, i czekam, ale nic szczególnego się nie dzieje. Moje obawy zamieniają się w coraz większe poczucie pewności, że dam radę. Jest pierwszy poważniejszy podjazd i znowu nie jest tak źle. Na szczycie robimy sobie fotkę ciesząc się pięknymi widokami. OsmAnd plus GPS WojtakJ prowadzą nas doskonale.



Teraz przed nami już tylko Brenna! Jest kilka podjazdów, ale bez szaleństwa. Pojawia się napis „Gmina Brenna Wita” lub coś w tym stylu. Czyli jesteśmy już blisko z pewnym zapasem sił. Ostania prosta do samej Brennej to długa prosta, ale wciąż pod górkę. Odnoszę wrażenie, że większość tras zawsze mamy pod górkę i przeciwny wiatr, to chyba standard. Z radością witamy znak na zielonej tablicy z napisem „Brenna”. Licznik pokazuje ponad 110km.



Pozostaje znaleźć fajne miejsce na piknik. Wojtek w swoim „magicznym urządzeniu” okrył, że kilka km dalej i wyżeeej jest fajne miejsce. Jednak nim tam dotrzemy musimy uzupełnić zapasy. Jest cukiernia, są zakupy. Muszę wyglądać na nieźle zmęczonego bo pani za ladą daje mi za darmo przepyszną czekoladkę (ja tylko na nią patrzyłem). Dobrzy ludzie mieszkają w tej okolicy, albo tylko ta pani to dobra dusza. Wojtek wygląda nie lepiej i tak się czuje. Dlatego z wielką radością wita miejsce na obóz. Szum strumienia, posiłek, kawa i leżenie na kocu przywracają nam siły. Nowym przysmakiem stał się kuskus z kawałkami tuńczyka w oleju, pychotka!



Samej Brennej nie będę opisywać, zbyt mało zobaczyłem, ponieważ pot zalewał mi oczy, a biorąc za przykład panią z cukierni, nie chciałbym skrzywdzić tak dobrych mieszkańców. Góry pikne!
O dalszej drodze wiemy tyle ile wyczytaliśmy z podobnych relacji do naszych. Żółtym szlakiem do Przełęczy Karkoszczonka, a potem już tylko z górki do Szczyrku. Wiśta wio łatwo powiedzieć. Naiwny i zdopingowany darmową czekoladką, myślałem, że całą drogę przejadę bez zatrzymywania się na rowerze. Póki był asfalt, było spoko, gdy się skończył zrobiło się mniej przyjemnie. I gdybym nawet zjadł wiadro czekoladek i tak bym wymiękł. Jeśli się komuś udał ten wyczyn, to wielki SZACUN! Nam pozostało prowadzić nasze maszyny i tak musieliśmy od czasu do czasu łapać głębszy oddech. Kiedyś w górnictwie ratunkowym i w zawodach szczególnie uciążliwych liczono rok pracy za półtora. W tych warunkach, chętnie bym policzył sto metrów za kilometr. Być może nasze odczucia były spotęgowane przejechanymi 110km w jeden z najcieplejszych dni tego roku. Gdy w końcu dotarliśmy do przełęczy i ujrzeliśmy cudowny widoki włącznie z Chatą Wuja Toma byliśmy w uniesieniu. Zmęczenie ustąpiło!






Kolejny szacun dla tych, którzy zjeżdżając w dół do Szczyrku nie używali hamulca. Moje tarcze rozgrzały się jak nigdy wcześniej. Nasze wyprawy nie są ekstremalne, tyko ekstra normalne. Największa zarejestrowana prędkość to prawie 65km/h, wiem szału nie ma, ale mnie takie prędkości wystarczą. Kiedyś Wojtkowi zepsuł się licznik, po prostu zwariował i pokazał maksymalną prędkość ponad 90km/h cieszył się przez chwilę i nie omieszkiwał mi o tym przypominać.
Prawie bez pedałowania docieramy do centrum, a potem pod skocznie. Ku naszej radości trafiamy na kilku śmiałków, którzy skaczą na igelicie. Nawet na tak małej skoczni robi wrażenie (są trzy i na żadnej, za żadne pieniądze bym nie skoczył).





Do odjazdu pociągu mamy niecałą godzinę i 9km drogi. Spokojnie damy radę z zapasem, biorąc pod uwagę, że teraz jest naprawdę cały czas z górki. Nawet zrodziła się myśl, że gdyby tak wyglądała cała droga to nie obciążalibyśmy Kolei Śląskich. Docieramy ze średnią ok. 25km/h do stacji Łodygowice. Jak zwykle czeka nas pusty budynek, ale w środku czysta poczekalnia. Pozostaje czekać na przyjazd pociągu i mieć nadzieję, że będzie to „niskopodłogowiec”.


Cieszy nas widok ładnego nowoczesnego składu i rozczarowują wieszaki na rowery. Jak to, przecież jadąc do Częstochowy były dopasowane do rowerów z 28” kołami? A tutaj, można zawiesić tylko malutkiego „góralka”. Kto projektuje wieszaki na rowery w tych pociągach? Wiem, znowu narzekam, ale to nie jest aż tak trudne, a jest bardzo uciążliwe. Nieźle się gimnastykujemy by zmieścić rowery i nie powodować przerwy w komunikacji pasażerów. Już wiem, składy wyglądają podobnie, mają te samy znaki graficzne, ceny biletów niezmienne, ale komfort dla podróżujących z rowerami różny. I to w tak turystycznym regionie!!! Po godzinie z małym haczykiem wysiadamy w Katowicach. Wszystko dobrze, tylko wszędzie schody, schody, schody. Pewnie gdzieś są zjazdy na wózki ale trzeba ich specjalnie szukać, a nam zleży na czasie. Więc rowery w górę i znosimy, pchamy, znosimy, pchamy, znosimy. Teraz ruszamy w drogę do Sosnowca. Mogę wybrać krótszą trasę bezpośrednio do mojej malowniczej wsi, tylko jakoś mi się nie chce. Wbrew temu co mówi licznik, wciąż mam sporo sił. Po dotarciu do miejsca naszego startu i jak się okazuje rozstania, mam przejechane 138km.


Przed Wojtkiem góra dwa, przede mną prawie dziesięć. Zazwyczaj bywa tak, że na ostatnie dwa km pod górkę sił wystarcza tylko tyle, by dojechać do domu na oparach. Tu znowu miła niespodzianka zasuwam, aż miło. Tam gdzie ledwo osiągałem 14, teraz mam 18km/h. I nie odczuwam braku sił do dalszej jazdy. Jestem przekonany, że gdybym musiał pociągnął bym jeszcze kilka dych. Ale wystarczy, że zakończyłem na 148km ze średnią prawie 19,5. Biorąc pod uwagę, że było trochę większych podjazdów, a nawet pchania, to jest naprawdę niezły wynik, o zapasie sił nie wspomnę. Nie taka Brenna straszna jak się zdawało.
Za nami kolejna fajna przygoda przy pięknej pogodzie w super towarzystwie. Wojtek to prawdziwy rowerowy kumpel na każdą wyprawę. Wojtku z tobą nawet wzdłuż Bałtyku na całej linii naszego wybrzeża. Ale o tym za miesiąc. Póki co przydał by się jakiś kolejny trening. Może Kraków?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz