Budzę się o piątej myślę mam jeszcze 30min mogę przymknąć
oko. Już szósta - słyszę głos żony. Co, szósta? O tej godzinie miałem być po
kawie i gotowy do pakowania ostatnich rzeczy. No pięknie, zaspałem, to
wprowadza lekkie zdenerwowanie. Na dodatek jestem obolały, a przede mną dobrze
ponad 100km z górkami. Wszystko zaczęło się dzień wcześniej gdy wzięło mnie na
bieganie. Znalazłem godzinę luki między obowiązkami, założyłem asics’y, wbiłem
się w strój i ruszyłem z poczuciem presji czasu. To zaowocowało dobrym wynikiem
czasowym i dokuczającym bólem oraz zmęczeniem następnego poranka. Jeśli dodać,
ze poprzedniego wieczoru siedziałem do bardzo późna, więc na sen pozostało niewiele. To trudno się
dziwić z kiepskiemu nastojowi.
Pierwsze kilometry dynamicznie, ale spokojnie. Pogoda ładna,
ciepło choć prognozy są takie, że może popadać i zagrzmieć. Nastroju to nie
poprawia. Dojeżdżam na miejsce spotkania czyli „Zuzannę” punktualnie o 6.30,
Wojtek już czeka uśmiechnięty od ucha do ucha. Uprzedzam go o moim
nie najlepszym nastroju i obiecuję poprawę. Zamysł jest taki, by z każdym
kilometrem zdenerwowanie ustępowało podekscytowaniu.
Mimo dokuczającego bólu i ogólnego zmęczenia daje radę. Plan
gubienia zdenerwowania zaczyna działać. Może to zmęczenie, a może radość z
jazdy sprawiają, że wyprawa zaczyna być tym, czym być winna od początku.
Pierwszy przystanek i zakupy robimy na rynku w Sławkowie. W
małym lokalnym sklepiku oprócz wody kupuję swojskie kabanosy. Cena nie jest
mała, prawie 40zł/kg, po pierwszym kęsie wiem, że są warte swojej ceny. Po
porostu pychotka! Na rynku rządzą dzieci z wycieczki szkolnej, co utrudnia nam
swobodne robienie fotek i cieszenie się niedużym, ale ładnym ryneczkiem.
Wykorzystując chwilę gdy dzieciaki okupowały pobliską „Żabkę” robimy kilka
fotek i ruszamy dalej w trasę. Czas goni, a przed nami sporo kilometrów. Tym
razem chcemy nieco dłużej pobyć w Krakowie.
Kolejne kilometry i kolejna zmiana nastroju, na szczęście na
lepszy. Stajemy przed dylematem, jaką trasę wybrać do pierwszego celu
czyli Zamku w Rabsztynie? Początkowo
kierujemy się drogą wzdłuż trasy 94 czyli tak zwanej „Olkuskiej”, ale to
kiepski pomysł. Droga do bani, dziury, monotonia, pojazdy rolnicze i sto innych
powodów dla których nie kontynuujemy jazdy tą dróżką. Po kilku kilometrach mój
ciężko zdobyty dobry nastrój by „zdechł”. Ruszamy na Bolesław, by skierować się
w stronę Klucz, a potem wielka improwizacja. OsmAnd kieruje nas w las, z
doświadczenia wiemy, że różnie bywa. Czasami jest to ślepa uliczka, a czasami
odkrywanie nowej fantastycznej trasy. Mamy fart, trasa jest naprawdę niezła.
Leśnymi, polnymi i bocznymi dróżkami (bywa, że asfaltowymi) lądujemy na drodze
z Olkusza do Rabsztyna. Teraz pozostaje nacisnąć mocniej na pedały (sporo pod
górkę) i lądujemy u podnóża zamku. Tutaj przy wejściu wita nas tabliczka,
„Zakaz wchodzenia, teren budowy”. To jednak nas nie zraża i tak nie
planowaliśmy dłuższego posiedzenie w tym miejscu. Z zakresu prac wygląda, że
powstają tu „Boblice 2”. U podnóża rodzą się piękne parkingi i cywilizowane
toalety. Może nawet jeszcze w tym roku obędą się tu pierwsze…
Jest też miejsce na biwak, więc uruchamiamy naszą kuchenkę
gotujemy wodę pijemy kawę i zjadamy przesmaczny placek drożdżowy ze śliwkami
kupiony przez Wojtka za 6zł w Sławkowie. Kawał placka, a w smaku
miodzio!!! Mamy ucztę, nastrój już
prawie, prawie taki jaki powinien być na starcie.
Teraz czas na Ojców. Trafiamy na wąską asfaltową drużkę
prowadzącą przez góry z pięknymi widokami by połączyć się z trasę 773.
Pieskowa Skała, Ojców to miejsca do, których warto powracać.
Byliśmy rok temu, jesteśmy teraz i jeśli to będzie możliwe powrócimy ponownie.
Dolina Prądnika nie ma sobie równych! Przejazd tymi terenami należy do wielkich
przyjemności. Czerwiec to czas na wycieczki szkolne, dlatego sporo tu dzieci i
młodzieży. Ale da się przeżyć i mimo wszystko usiąść w „Bramie Krakowskiej” i
podziwiać, podziwiać!
Ruszamy do Zamku Korzkiew. Trasa wzdłuż Prądnika (powtórzę
się) przepięknej urody, polecam każdemu. Tą częścią trasy jadę po raz pierwszy.
Droga prawie cały czas z górki, tylko kilka niewielkich podjazdów. Co za miła
odmiana po wszystkich podjazdach. Odpoczywam pod każdym względem. U podnóża zamku
trwa zabawa na całego. Jakiś festyn dla dzieci, ale nie przyłączamy się do
imprezki, tylko ostrym podjazdem wjeżdżamy na plac zamkowy. Nieduży zamek,
wręcz zameczek. To co nas zaskakuje to brak turystów. Pusto, pusto wszędzie
pusto! Jakiś pan czyści drewniane fotele specjalnym olejem, pani ze szmatą w
ręku i małą dziewczynką u boku zasiada na chwilę w komnacie na fotelu. I na tym
koniec, wszystko oprócz wieży pootwierane i można sobie swobodnie zwiedzać.
Przynajmniej tak zrobiliśmyJ.
Przyjęli byśmy to za przypadek, ale ja byłem tu kilka lat temu z rodziną i
sytuacja była taka sama, nie było żywej duszy. Wojtek przy poprzedniej wizycie
miał dokładnie takie same doświadczenie, nie było nikogo. To dziwne, ale nam
nie przeszkadza, wręcz przeciwnie bardzo cieszy tylko wydaje się dziwne.
Sprawdźcie samiJ.
Zabawę w turystów czas zakończyć. Przed nami cel nr 1,
Kraków City! W przesłanej przez Wojtka mapce google z planem wyprawy,
zapamiętałem wykres z którego wynika, że ostatni odcinek to droga z górki. Nie
ukrywam, że nie mam nic przeciwko temu. Pierwsze kilometry jest odwrotnie, pod
górkę, ale gdy do celu zostało ok. 15km teren się pochylił na naszą korzyść.
Licznik rzadko kiedy schodził po niżej 30km/h. Widzę ograniczenie do 40km,
patrzę na licznik, a tu prawie… nie powiem ile bo jeszcze dostanę mandat.
Słoneczko świeciło pięknie gdy nasze koła toczyły się po bruku
rynku Starego Miasta. Tutaj obowiązkowe pierwsze zakupy, Obwarzanki Krakowskie.
Mam jedno ulubione miejsce do zakupu tego lubianego przez nas wypieku.
Informuję panią, ze przyjechałem po obwarzanki 104km dlatego proszę o wybranie
dobrze wypieczonych. Nie wiem czy to zadziałało, ale wybrane dla nas były
chrupiące z wierzchu i świeże w środku, takie lubimy. Siadamy na rynku, pałaszujemy
i stapiamy się z panującą tu atmosferą. Nie wiedzieć czemu, ale bardzo to
lubię, po prostu usiąść i patrzeć na
piękno tego miejsca, ludzi z całego świata, ulicznych grajków, sprzedawców,
mimów zastygłych w różnych pozach odgrywających przeróżne postaci. Trudno o
takie samo miejsce gdziekolwiek indziej. Byłem na wielu innych rynkach, ale niegdzie
nie poczułem tego czegoś co tutaj. Nie daleko nas przygotowuje się ekipa
breakdance do swoich występów. Widać, że lubią to co robią i maja swój świat
wokół, którego wszystko się kręci. Moglibyśmy tak siedzieć i siedzieć i...
W końcu budzimy się z tego letargu i ruszamy w poszukiwaniu sklepu
by uzupełnić zapasy wody i ruszyć nad Wisłę by w końcu coś zjeść na gorąco. Nie
wiem czy to zmęczenie, czy to, że wczoraj na kolacje zjadłem dwie miski
makaronu, ale nie jestem specjalnie głodny. Wojtek przeciwnie, głodny jak wilk.
Szukamy dogodnego miejsca na biwak o co nie jest tak łatwo. Po przejechaniu sporego
odcinak wybieramy miejsce na skarpie tuż pod balkonem klubu sportowego kajakarzy.
Nawet nie wiedzieliśmy, że będzie to dobre miejsce by z daleka podziwiać Wawel,
a z bliska zmagania młodych kajakarzy. Wiem odmian tego sportu jest wiele, ale
my wrzucamy wszystkich do jednego worka.
Kubek gulaszu z makaronem, kawa i batonik uzupełniają
spalone kalorie. Myślę, że straciłem ich ponad 3000, a może i więcej. Więc jest
co uzupełniać. Wojtek niezmiennie zupka z kubka i pieczywo z serkiem.
Dopływają pierwsze załogi kajakarzy. z uwagą obserwujemy jak
wychodząc na brzeg wykonując rutynowo z wielka pieczołowitością każdy ruch.
Wszystko odbywa się według pewnej etykiety. Widać, że maja to dobrze przećwiczone.
Najbardziej nas dziwiło jak małe wątłe dziewczyny wyrywają z wody znaną im
techniką całkiem spore kajaki by później na własnych ramionach zanieść je do
hangaru, a droga pod górkę i stromo. W jednym przypadku gdy młodzieniec nabrał
wody do przedniej komory i próba podniesienia kajaka nie udała się za drugim
czy trzecim razem. Wojtek stwierdził bym włączył kamerę bo wygląda na to,
że w końcu wyląduje w wodzie. Nie
myślicie chyba, że włączyłem? I się mylicie, włączyłem, ale z pomocą przyszła
mu koleżanka, która pomogła podnieść i wylać wodę psując nam plan na dobre
ujęcie.
Jak widać bawimy się świetnie, ale czas ucieka, pociąg za
dwie godziny więc ruszamy by pojeździć jeszcze po rynku. Tym razem odwiedzamy
mały rynek, gdzie odbywa się kiermasz. Są pieczone kasztany, stragany w
rękodziełami, zdrową i mniej zdrową żywnością. Wszystko robi fajne wrażenie.
Dajemy się skusić na lody własnej roboty i nie żałujemy, były pyszne. Siadamy
by chwilę jeszcze nacieszyć się panującym tam klimatem, a przy okazji wykonać
kilka telefonów.
Ruszamy na dworzec, tu kolejna niespodzianka. Nowiutki
piękny tylko obsługa jakby z innej epoki. Mam wrażenie, że panie męczą się w
tym luksusie.
Na peronie czekamy z dreszczykiem emocji na to jaki pociąg
przyjedzie na ten piękny nowoczesny peron. Dworzec nowy, ale tabor stary. Na
końcu znajdujemy wagon z miejscem na większe towary czyli nasze rowery. I tak
jest luksusowo, rowery stoją swobodnie nie wadząc nikomu, my siedzimy na pojedynczych
fotelach. W dobrych, już dobrych nastrojach wracamy szczęśliwi do domu.
Mieliśmy wybór dojechać od Jaworzna Szczakowa i jechać 30km lub Mysłowic i
dojechać 20km. Wybraliśmy drugą opcję z możliwością zmiany planu po drodze. Po
drodze zaczyna podać. Przez cały czas cieszyliśmy się doskonałą pogodą na
podróż. Słonecznie, nie za gorąco, prawie bezwietrznie. Teraz lunęło, co nie
bardzo nas cieszy, ale i na to jesteśmy przygotowani. Dlatego wybieramy opcję
pierwszą, jedziemy do Mysłowic. Gdy dojeżdżamy na miejsce z dachu dworca jeszcze
leje się woda, ludzie chowają parasolki, na drodze kałuże, przed chwila
przestało padać! Możecie w to wierzyć lub nie. Kiedy byliśmy w trasie padało z
skąd wyjechaliśmy, kiedy wracaliśmy deszcz padał tam gdzie opuszczaliśmy. I tak
w suchych ubraniach dotarliśmy szczęśliwie do domu.
Podczas ostatniej wyprawy na koniec miałem tyle sił, że nie
chciałem się zatrzymywać. Zwiedziony tą myślą, myślałem że teraz będzie
podobnie i wybrałem powrót przez Grodziec, czyli kilka wymagających podjazdów.
To chyba nie był dobry pomysł, bo gdy zajechałem do domu, odprowadziłem moją
maszynę do miejsca odpoczynku, wracałem do domy na drżących i chwiejnych
nogach.
Ale to był dobry dzień i świetna wyprawa! Zaczęła się w
kiepskim nastroju, ale kończyła w jak zwykle bardzo dobrym!
Przejechałem 132km ze średnią ok. 19km/h.
Wojtku nim ruszymy nad Bałtyk czas na kolejny trening. Wisła
ciągle na nas czeka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz