piątek, 25 października 2013

Czas na Żywiec!

Zamarzyły nam się Beskidy!
Czemu nie! Postanowione, ruszamy do Żywca! Zaczynamy tam gdzie zwykle, czyli z ławeczki pod szpitalem w Zagórzu. Przybieram dobrą minę, ale to tylko pozór spokoju, gdzieś wewnątrz mnie miesza się radość z obawami czy podołam. Jeszcze nigdy nie byłem na rowerze w górach.
Zebrane doświadczenia z poprzednich wypraw, oraz ciężko zdobywana kondycja bieganiem i jazdą po okolicy na rowerze, zostaną poddane ciężkiej próbie. Na razie idzie dobrze. Droga do Jaworzna przebiega szybko i spokojnie. Dalej kierujemy się w stronę Oświęcimia. Trasa nie jest specjalnie trudna i w miarę topniejących kilometrów nabieram pewności siebie, śmiało naciskam na pedały. Oprócz przerw technicznych (organizm ma swoje prawa i potrzeby) zatrzymujemy się tylko na krótką chwilę w sklepie, jak zwykle Wojtek słodka bułeczka, ja owoce. Dłuższy postój dopiero tuż przed Oświęcimiem, aby podziwiać niezwykłą pasję jednego z właścicieli sklepu z odzieżą ze skóry. Sami zobaczcie.






Lubię ludzi pozytywnie zakręconych, a takie widoki w naszej, raczej szarej rzeczywistości są rzadkością. Czas ruszać dalej, kolejny przystanek Stare Miasto w Oświęcimiu. Im bliżej centrum tym większe natężenie ruchu, maksymalnie skupieni na bezpieczeństwie powoli pokonujemy kolejne ronda. Do tej pory odwiedzałem Oświęcim przy okazji wizyty w obozie Auschwitz-Birkenau. Lub traktowałem je jako miasto tranzytowe. Nigdy nie przyglądałem mu się tak uważnie, a już na pewno nie miałem okazji spędzić czasu nad rzeką Sołą tuż przy Starym Mieście. Gorąca kawa i małe co nieco przy muzyce szumiącej rzeki, w cieniu pięknej przyrody a mimo to wciąż w centrum miasta zmotywowały nas do dalszej drogi. To dopiero półmetek:)


Bardzo szybko zapomniałem o pięknych chwilach nad Sołą, a przyczynili się do tego zwariowani kierowcy. To były najgorsze kilometry jakie do tej pory przejechałem. Wyprzedzające nas samochody niemal zbliżały się na wyciągnięcie ręki, pchały się na "trzeciego" nie zmniejszając prędkości ani na moment. Marzyłem o tym by zjechać na boczne spokojne dróżki. Niestety trochę to trwało a czas na trasie Oświęcim - Kęty przyczynił się, że przybyło mi kilka siwych włosów. 
Upragniony zjazd doprowadził nas niemal osiedlowymi drogami do miejscowości Wilamowice. Miasto o niezwykle ciekawej historii i tradycji. Proszę poczytajcie sobie i sami zobaczycie jak bogata jest  kultura i historia tego regionu.
Tu w cieniu pięknego skweru Wojtek wpadł na arcyciekawy pomysł. A może byśmy po drodze wjechali na Górę Żar? Mnie nie trzeba rzucać wyzwań dwa razy. Czemu nie, możemy spróbować. To przecież tylko 6 km pod górę! Jak byłem pewien, że spokojnie dojadę do Żywca, tak teraz wypiętrzyła się po drodze góra i to jaka. Nawet nie zauważyłem kiedy dojechaliśmy do jej podnóża. Tuż przed przystankiem pod sklepem dochodzi do małej kraksy. Wpadamy na siebie, albo ja nie zdążyłem zahamować, albo Wojtek nie zasygnalizował, że skręca i powstaje pierwsza rysa, ba blizna na ramie mojego roweru. 
Po uzupełnieniu płynów startujemy pod górę. Na początku idzie dobrze, osiągamy bez większego trudu poziom gdzie można wsiąść do kolejki i mknąc po szynach spokojnie wjechać pod górę. Ale gdzie tam, nam marzy się wjechać tam drogą i to bez zatrzymywania. Jadę dalej obserwując czy między konarami drzew nie dostrzegę szczytu, to zwiastowało by koniec mojej męczarni. Ale nic z tego do szczytu daleko, bardzo daleko, kolejna serpentyna, i kolejna i jeszcze jena i tak w nieskończoność. Przełożenie, przód najmniejsze, tył największe i nie mam zamiaru nic zmieniać. Kolana gorące, żar z nieba, oddycham ciężko wylewając przy tym litry potu. Wszystko odparowuje w mgnieniu oka, bądź za sprawą słońca lub przegrzanego ciała. Tysiąc razy miałem ochotę się poddać, ale moja ambicja i uzyskana wydolność przez trening biegowy przychodziły z pomocą. W końcu pojawił się szczyt, najpierw dostrzegłem go między czubkami drzew, a potem zobaczyłem na końcu kolejnego podjazdu, już wiem, że się nie poddam. Gdy znalazłem się przy siatce ogrodzenia elektrowni uświadomiłem sobie, ze to jeszcze nie jest punkt widokowy, ale droga z tego miejsca prowadzi w dół co mnie bardzo ucieszyło, a następnie bardzo stromy ostatni i najcięższy podjazd jaki do tej pory pokonywałem. Ostatnie metry były prawdziwą katuszą. Przejechałem już prawie 100 km ale były one niczym w porównaniu z tymi metrami. Chyba przestałem myśleć i tylko dlatego, bardziej siłą woli niż mięśni dotarłem na sam szczyt!!! Nie wiem czy to z emocji, czy z przemęczenia ale zauważyłem, że cały się trzęsę łapiąc rozgrzane powietrze wszystkimi otworami w twarzy. To było piękne osobiste zwycięstwo! Szybko kupiłem puszkę Coca coli za kosmiczną cenę by uczcić mój wyczyn i dając ciału łyk zimnego napoju.
Przyszedł czas na solidny posiłek i wypoczynek.






Jak powiada Wojtek po każdym podjeździe jest też zjazd. To filozofia rowerzystów:). Cały czas czuwam by nie wypaść z zakrętu trzymając hamulec w pogotowiu i wcale go nie oszczędzam. A i tak licznik pokazał 64,49km/h. Jak dla mnie to szybko, nawet bardzo. Od tamtej pory nigdy nie przekroczyłem 60. Przy takiej prędkości nawet nie wiemy kiedy dojechaliśmy do tamy gdzie robimy kolejne fotki.



Pozostało jeszcze trochę kilometrów do Żywca, a Góra Żar pochłonęła nie tylko sporo energii, ale również czasu. To oznacza, że nam go zabraknie by dojechać do centrum. Zmieniamy plany i w drogę powrotną  ruszamy ze stacji tuż przed Żywcem. Pierwotny plan był taki, do Żywca rowerami powrót pociągiem do Katowic i dalej na rowerach do domu. Pociąg do jakiego wsiadaliśmy był odzwierciedleniem stacji z której wracaliśmy. Zobaczcie sami.

Ledwo wcisnęliśmy nasze rowery na koniec ostatniego wagonu, spięliśmy je linkami, a sami usiedliśmy w najbliższym przedziale. Droga upływała w hałasie jaki robiła wracająca  grupa pijanych młodych ludzi. Było mało przyjemnie, nie licząc tego, że mimo wszystko odpoczywamy i planujemy kolejną przygodę. 
Z Katowic ostatnie 20 km poszło szybciej niż mogłem się spodziewać. W okolicy Roździenia pomachaliśmy sobie na pożegnanie, Wojtek odbił w stronę Sosnowca, a ja tranzytem przez Czeladź i Grodziec do Gródkowa. Wyszło 142 km, siedząc już w domu pomyślałem, że jestem szczęśliwie zmęczony. Znacie to uczucie? Doświadczę go również podczas następnej wyprawiy, o czy niebawem w kolejnym poście dla wytrwałych czytelników:).
Uważni obserwatorzy zauważyli w moich rękach kamerę. A oto owoc jak zrodził się z jej użycia:)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz