czwartek, 31 października 2013

Zdobywamy Cieszyn!

Podbijamy Cieszyn!

Możecie wierzyć lub nie, ale wyglądało to tak. Dzwonię do Wojtka z propozycją wyprawy.
Ja – Może byśmy gdzieś ruszyli w trasę?
Wojtek – Czemu nie.
Ja – Tylko gdzie?
Wojtek – Zaproponuj coś.
Ja – Myślałem o Cieszynie
Wojtek – Ja też o tym myślałem.
Ja – To jedziemy.
Wojtek – Jedziemy
My tak prawie zawsze, zgodni i rzeczowi.
Nasze wspólne wędrownie wyjątkowo nam odpowiada, nie musimy ze sobą po drodze gadać by dobrze spędzać czas. Tylko czasami gdy, warunki na to pozwalają zrównujemy szyk i wymieniamy niezbędne informacje. Po czym wracamy do swoich światów. Wystarczy, że łączy nas cel jakim jest nie tylko osiągnięcie punktu na mapie, ale wyprawa jako taka.
Ruszamy, i tu niespodzianka, to nie jest ławka pod szpitalem w Zagórzu, Park Zielona to też nie jest. Skąd ruszymy? Spod Izby Wytrzeźwień na granicy Będzina i Sosnowca. Wiele lat temu poznałem z tego miejsca lekarza w bardzo ciekawych okolicznościach. Pił z moim tatą wódkę musztardówką, po czym szedł do pracy oczywiście do tej izbiy. Takie to były czasy, dawne czasy. Bo przecież dzisiaj jest inaczej, prawda?

Z wspomnień wyrywa mnie mruganie lampki samowyzwalacza aparatu. Fotka startowa zrobiona możemy ruszać.
Pokonujemy pierwsze kilometry przez Sosnowiec, jest całkiem spokojnie jak na tak duże i ruchliwe miasto. Teraz zatłoczone zazwyczaj Mysłowice, ale miło stwierdzić, że jest przynajmniej znośnie. Lędzin prawie nie zauważam, mkniemy szybko i sprawnie. Zatrzymujemy się dopiero na chwilę w Bieruniu. Zwiedzanie rynku rozpoczynam od wizyty w aptece. Przeciwbólowa tabletka ma złagodzić ból w kolanie. Zrobi to tylko częściowo, to coś poważniejszego.
Jest rynek, jest fontanna, są fotki.

Już marzy mi się gorąca kawa. Przyjdzie mi jeszcze trochę poczekać, dłuższy postój planujemy zrobić dopiero w Goczałkowicach Zdroju. Goczałkowice tak, Zdrój moim zdaniem nie do końca. Ale nie chcę narazić się mieszkańcom i kuracjuszom tej sympatycznej bądź co bądź miejscowości. Nad wodą opodal ławeczki i krzaczka rozbijamy obozowisko. Tego było mi potrzeba! Wlewam w siebie kawę, zjadam owoce i jestem gotowy do dalszej drogi. Wojtek jak zwykle słodka bułeczka i kawa fusiatka.

Według wskazań Wojtka do mety pozostało nam ok. 40 km. Nie jest źle, ale mam wrażenie, że jego obliczenia gdzieś się zawiesiły, ponieważ my pedałujmy, a cel się nie zbliża, GPS podaje coraz to nowe dane, zwiększając, a już na pewno nie zmniejszając odległości. Widok Beskidów zasłania unosząca się mgła, szkoda, bo przy pięknej pogodzie takie widoki muszą powalać. Robi się górzyście, coraz więcej podjazdów i nie koniecznie równie fajnych zjazdów. To znaczy pniemy się do góry. Wreszcie jest, Skoczów! Koniecznie musimy zrobić przerwę. Potrzebuję oddechu wiedząc, że teraz zaczyna się odcinek hardkorowy. 



Mamy za sobą prawie 100km, ale nie dały mi takiego wycisk jak ostatnie 20km. Podjazy zmuszały mnie do sięgania po szczyty moich możliwości. Posuwam się na oparach i najlżejszych przełożeniach. Był moment, że byłem gotowy po raz pierwszy w historii naszych wypraw się zatrzymać. Nie wiem, czy sprawiła to obecność Wojtka, czy świadomość, że do celu pozostało kilka kilometrów, z tętnem jak mniemam blisko 200 dałem radę.
Kiedy dojeżdżamy do granicy, a raczej czegoś w rodzaju granicy z Czechami wypełnia mnie taka radocha, która  bardzo łatwo pozwala zapomnieć o zmęczeniu i bólu. Po to przecież jeździmy. Jest wiele momentów radości podczas naszych podróży. Są to widoki jakich nigdy nie dostrzegam z za kierownicy samochodu, poszczególne etapy, które osiągamy i oczywiście osiągnięcie celu oraz powrót do domu. Czyli to jedna wielka frajda!

Zwiedzamy rynek po Czeskiej stronie, pijemy kawkę całkiem dobra, Wojtek funduje sobie zmarzliny, robimy honorową rundę po mieście.
Teraz powrót do swoich, rynek po naszej stronie Europy bardziej ruchliwy i urokliwy. Wspinamy się na wzgórze zamkowe, gdzie rozciąga się piękny widok na okolice. Uruchamiamy kuchnię polową i regenerujmy utracony kalorie. W menu to co zwykle, błyskawiczne zupki i puree ziemniaczane, zagryzamy to wszystko batonikami i popijamy kawą.






Czas się pożegnać z Cieszynem. Zgodnie z planem udajemy się na dworzec PKP gdzie leczę się kompleksu dworca PKP w Dąbrowie Górniczej. Pociąg, którym wracamy do Czechowic Dziedzic jest jak dla mnie egzotyczny. Przypomina mi jedno wagonowy tramwaj o większych gabarytach. Obsługa bardzo sympatyczna, konduktor sprzedaje nam bilet promocyjny, twierdząc, że gdy kupimy bilet do Sosnowca zapłacimy mniej niż do Katowic. Faktycznie, cena mniejsza niż ta sprawdzona w Internecie, miło. Jest też miejsce dla rowerów, to się liczy najbardziej. Co innego gdy przesiadamy się w Czechowicach na pociąg do Katowic, powtórka tego co było gdy wracaliśmy z Żywca, ostatni wagon gdzie ledwo w przejściu mieścimy dwa rowery.
Dojeżdżamy do Katowic, na pociąg do Będzina musielibyśmy czekać godzinę. Nic z tego, za godzinę będziemy w domu. Wsiadamy na rowery i ruszamy przez Katowice, Dąbrówkę, Sosnowiec do Będzina. Jadę za Wojtkiem jak cień, albo raczej za światłem. Jego słynna lampa rowerowa, o której już pisałem rozświetla nam przyszłośćJ. Docieramy do miejsca wyjazdu czyli izby wytrzeźwień. Tu  następuje  rozstanie, ja kanałami przez Będzin przedzieram się Grodźca. Droga górzysta ale widna. Potem odcinek do Gródkowa  z fajnym zjazdem, ale bez oświetlenia, jadę na pamięć co za przeżycie. Spora prędkość w ciemności, tego trzeba spróbować by zrozumieć!
Docieram do domu, siadam by chwilę odpocząć i wziąć się za opróżnianie lodówki, idzie wszystko, wędliny, sery, warzywa i owoce.
Przejechaliśmy 145km. Jedna z najdłuższych i bardzo udanych podróży. W końcu to była wycieczka zagraniczna. W tym miejscu rodzi się tradycyjne pytanie, co teraz?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz