Podbijamy Cieszyn!
Możecie wierzyć lub nie, ale wyglądało to tak. Dzwonię do
Wojtka z propozycją wyprawy.
Ja – Może byśmy gdzieś ruszyli w trasę?
Wojtek – Czemu nie.
Ja – Tylko gdzie?
Wojtek – Zaproponuj coś.
Ja – Myślałem o Cieszynie
Wojtek – Ja też o tym myślałem.
Ja – To jedziemy.
Wojtek – Jedziemy
My tak prawie zawsze, zgodni i rzeczowi.
Nasze wspólne wędrownie wyjątkowo nam odpowiada, nie musimy
ze sobą po drodze gadać by dobrze spędzać czas. Tylko czasami gdy, warunki na
to pozwalają zrównujemy szyk i wymieniamy niezbędne informacje. Po czym wracamy
do swoich światów. Wystarczy, że łączy nas cel jakim jest nie tylko osiągnięcie
punktu na mapie, ale wyprawa jako taka.
Ruszamy, i tu niespodzianka, to nie jest ławka pod szpitalem
w Zagórzu, Park Zielona to też nie jest. Skąd ruszymy? Spod Izby Wytrzeźwień na
granicy Będzina i Sosnowca. Wiele lat temu poznałem z tego miejsca lekarza w
bardzo ciekawych okolicznościach. Pił z moim tatą wódkę musztardówką, po czym
szedł do pracy oczywiście do tej izbiy. Takie to były czasy, dawne czasy. Bo
przecież dzisiaj jest inaczej, prawda?
Z wspomnień wyrywa mnie mruganie lampki samowyzwalacza
aparatu. Fotka startowa zrobiona możemy ruszać.
Pokonujemy pierwsze kilometry przez Sosnowiec, jest całkiem
spokojnie jak na tak duże i ruchliwe miasto. Teraz zatłoczone zazwyczaj
Mysłowice, ale miło stwierdzić, że jest przynajmniej znośnie. Lędzin prawie nie
zauważam, mkniemy szybko i sprawnie. Zatrzymujemy się dopiero na chwilę w
Bieruniu. Zwiedzanie rynku rozpoczynam od wizyty w aptece. Przeciwbólowa
tabletka ma złagodzić ból w kolanie. Zrobi to tylko częściowo, to coś
poważniejszego.
Jest rynek, jest fontanna, są fotki.
Już marzy mi się gorąca kawa. Przyjdzie mi jeszcze trochę
poczekać, dłuższy postój planujemy zrobić dopiero w Goczałkowicach Zdroju. Goczałkowice
tak, Zdrój moim zdaniem nie do końca. Ale nie chcę narazić się mieszkańcom i
kuracjuszom tej sympatycznej bądź co bądź miejscowości. Nad wodą opodal ławeczki
i krzaczka rozbijamy obozowisko. Tego było mi potrzeba! Wlewam w siebie kawę,
zjadam owoce i jestem gotowy do dalszej drogi. Wojtek jak zwykle słodka
bułeczka i kawa fusiatka.
Według wskazań Wojtka do mety pozostało nam ok. 40 km. Nie
jest źle, ale mam wrażenie, że jego obliczenia gdzieś się zawiesiły, ponieważ
my pedałujmy, a cel się nie zbliża, GPS podaje coraz to nowe dane, zwiększając,
a już na pewno nie zmniejszając odległości. Widok Beskidów zasłania unosząca
się mgła, szkoda, bo przy pięknej pogodzie takie widoki muszą powalać. Robi się
górzyście, coraz więcej podjazdów i nie koniecznie równie fajnych zjazdów. To
znaczy pniemy się do góry. Wreszcie jest, Skoczów! Koniecznie musimy zrobić
przerwę. Potrzebuję oddechu wiedząc, że teraz zaczyna się odcinek hardkorowy.
Mamy za sobą prawie 100km, ale nie dały mi takiego wycisk
jak ostatnie 20km. Podjazy zmuszały mnie do sięgania po szczyty moich
możliwości. Posuwam się na oparach i najlżejszych przełożeniach. Był moment, że
byłem gotowy po raz pierwszy w historii naszych wypraw się zatrzymać. Nie wiem,
czy sprawiła to obecność Wojtka, czy świadomość, że do celu pozostało kilka
kilometrów, z tętnem jak mniemam blisko 200 dałem radę.
Kiedy dojeżdżamy do granicy, a raczej czegoś w rodzaju
granicy z Czechami wypełnia mnie taka radocha, która bardzo łatwo pozwala zapomnieć o zmęczeniu i
bólu. Po to przecież jeździmy. Jest wiele momentów radości podczas naszych
podróży. Są to widoki jakich nigdy nie dostrzegam z za kierownicy samochodu,
poszczególne etapy, które osiągamy i oczywiście osiągnięcie celu oraz powrót do
domu. Czyli to jedna wielka frajda!
Zwiedzamy rynek po Czeskiej stronie, pijemy kawkę całkiem
dobra, Wojtek funduje sobie zmarzliny, robimy honorową rundę po mieście.
Teraz powrót do swoich, rynek po naszej stronie Europy
bardziej ruchliwy i urokliwy. Wspinamy się na wzgórze zamkowe, gdzie rozciąga
się piękny widok na okolice. Uruchamiamy kuchnię polową i regenerujmy utracony
kalorie. W menu to co zwykle, błyskawiczne zupki i puree ziemniaczane,
zagryzamy to wszystko batonikami i popijamy kawą.
Czas się pożegnać z Cieszynem. Zgodnie z planem udajemy się
na dworzec PKP gdzie leczę się kompleksu dworca PKP w Dąbrowie Górniczej.
Pociąg, którym wracamy do Czechowic Dziedzic jest jak dla mnie egzotyczny.
Przypomina mi jedno wagonowy tramwaj o większych gabarytach. Obsługa bardzo
sympatyczna, konduktor sprzedaje nam bilet promocyjny, twierdząc, że gdy kupimy
bilet do Sosnowca zapłacimy mniej niż do Katowic. Faktycznie, cena mniejsza niż
ta sprawdzona w Internecie, miło. Jest też miejsce dla rowerów, to się liczy
najbardziej. Co innego gdy przesiadamy się w Czechowicach na pociąg do Katowic,
powtórka tego co było gdy wracaliśmy z Żywca, ostatni wagon gdzie ledwo w
przejściu mieścimy dwa rowery.
Dojeżdżamy do Katowic, na pociąg do Będzina musielibyśmy
czekać godzinę. Nic z tego, za godzinę będziemy w domu. Wsiadamy na rowery i
ruszamy przez Katowice, Dąbrówkę, Sosnowiec do Będzina. Jadę za Wojtkiem jak
cień, albo raczej za światłem. Jego słynna lampa rowerowa, o której już pisałem
rozświetla nam przyszłośćJ.
Docieramy do miejsca wyjazdu czyli izby wytrzeźwień. Tu następuje
rozstanie, ja kanałami przez Będzin przedzieram się Grodźca. Droga
górzysta ale widna. Potem odcinek do Gródkowa
z fajnym zjazdem, ale bez oświetlenia, jadę na pamięć co za przeżycie.
Spora prędkość w ciemności, tego trzeba spróbować by zrozumieć!
Docieram do domu, siadam by chwilę odpocząć i wziąć się za
opróżnianie lodówki, idzie wszystko, wędliny, sery, warzywa i owoce.
Przejechaliśmy 145km. Jedna z najdłuższych i bardzo udanych
podróży. W końcu to była wycieczka zagraniczna. W tym miejscu rodzi się
tradycyjne pytanie, co teraz?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz