Przed nami dzień czwarty. Tak naprawdę jest to ostatni dzień
dłuższego przebiegu. Piąty dzień zostawiamy na zwiedzanie Trójmiasta i powrót
wieczornym pociągiem. Wygląda lajtowo, a jak będzie w rzeczywistości? Chyba się
domyślacie.
Dzisiaj kierunek Hel, z Helu planowaliśmy popłynąć
„Tramwajem Wodnym” do Gdyni, tam nocleg. Wszystko wydaje się proste, ale nie
mamy jeszcze początku sezonu i ostatni Tramwaj nie odpływa po osiemnastej tylko
po piętnastej. To zbyt wcześnie by dojechać na Hel, zwiedzić go i nacieszyć się
widokami. Szukamy innej możliwości przejażdżki do Gdyni. Rowerem to prawie
80km, dużo, biorąc pod uwagę, że będziemy mieli za sobą dobrze ponad 100. Nie
mówimy nie, ale wolimy powiedzieć tak Kolejom Regionalnym. Pociąg odjeżdża po
18, jedzie niespełna 2h. To nam odpowiada, bo na miejscu w Gdyni Orłowie
będziemy przed 21. Dla nas to przyzwoita pora, znajdzie się jeszcze czas na
wieczorny spacer. To jedyny dzień gdy mamy zapewniony nocleg dzięki znajomościom.
Łebę opuszczamy z żalem, nie tylko ze względu na super
warunki noclegowe. czy uroki miasta, ale mamy świadomość, że nasza wyprawa
zaczyna dobiegać do końca.
Początek dnia podobny do wczorajszego, szybki przeskok do
miejscowości Karwia by dalej już linią wybrzeża dojechać na sam Hel. Po drodze
pojawia się pokusa i jej ulegamy,
zbaczamy z „żółtej drogi” by spróbować szczęścia na mniej ruchliwych trasach.
Efekt jest taki, że lądujemy w piachach, gdzie jazda staje się niemożliwa, a na
końcu piaszczystej drogi wita nas postawione w poprzek drogi ogrodzenie z
siatki i przywiązany na sznurze pies. Pies się wścieka na nas, my na to, że
znowu daliśmy się wyprowadzić OsmAnd’owi w maliny tzn. piachy. Kiedy już zawróciliśmy
do ogrodzenia podjeżdża gość traktorem, tu chyba każdy kto ma traktor jest
„gościem”. Tak jak u nas każdy, kto ma quada. Rozpina siatkę biedne psisko
skacze z radości na widok właściciela i jednocześnie odwraca się do nas
pokazując, że jesteśmy tu persona non grata. Wojtek nawiązuje kontakt z
tubylcem pytając czy jest możliwość przejechać drogą tak jak pokazuje nam GPS,
niestety okazuje się, że nie możemy bo droga prowadzi tylko na plażę. Już
rozumiem, obywatel tutejszych włości ma dość takich jak my i innych turystów
kroczących jego drogą na plażę. Dlatego te zasieki i pies. Nie wiem co to mówi
o tubylcach, ale lepiej się zwijać, co też czynimy. Z trudem zjechaliśmy
piaszczystą drogą to wyobraźcie sobie jak było z podprowadzaniem rowerów do
twardszej drogi. Potem już tylko droga przez las, las i długo jeszcze bez
zmian, las. W końcu chwytamy asfalt pod koło i już go nie puszczamy. Droga na
jazdę rowerem prze piachy fatalna, okolica na wczasy w dziczy wspaniała. No
może jeśli unikniecie zasieków i psa.
Teraz już nawróceni, doświadczeni jedziemy grzecznie utartymi
szlakami. Po drodze mijamy trzech podobnych do nas wyprawowiczów. Dwóch
jegomości w wieku emerytalnym i pani nie odbiegająca wiekiem od ekipy. Z
łatwością ich dochodzimy na nieco dłuższym podjeździe i wyglądają jakby mieli
siły tylko na niego. Próbujemy nawiązać przyjacielski i fachowy dialog „dokąd
jedziecie?”. Cel mieli podobny do naszego jadą na Hel. Teraz jadą razem, ale
docelowo mają różne cele. Pierwszy jechał wkoło Polski, pani jechała dwa dni
dłużej od nas z tego samego punktu Świnoujścia, trzeci pan miał jeszcze pokonać
ścianę wschodnią. Wyglądali na bardzo zmęczonych i chyba mieli między sobą
jakiś konflikt o czym świadczyły słowa, których nie zacytuję jednego z nich.
Nawet przez moment wpadł na pomysł, że pojedzie z nami. Ta propozycja uruchomiła
we mnie z obawy, że dotrzyma słowa takie pokłady sił o jakich nie miałem
pojęcia. Uciekać jak najszybciej i jak najdalej. Z tym turbo dopingiem szybko
dojechaliśmy do Karwi. Tu szybko zrobiliśmy zakupy i znaleźli piękne miejsce z
widokiem na morze, mały odpoczynek i kucharzenie.
Ruszamy w stronę Władysławowa i dalej na koniec lub początek
Polski. Droga w większości brukowa, nie jest to nasza ulubiona nawierzchnia,
ale lepsza taka niż piachy. Kiedy spokojnie mijamy kolejne miasteczka wyprzedza
nas ekipa pięciu „mundurowych” rowerzystów. Panowie raczej w wieku średnim i
ciut starszym w lansiarskich koszulkach bez bagaży jadą w zorganizowanym
peletonie. Ich zachowanie lub sam ich widok wzbudził we mnie odruch
współzawodnictwa. Wsiadłem chłopakom na koło. Ja z sakwami i reklamówkami psułem
im nieco wizerunek i chyba krew. Próbowali odskakiwać, ale na końcu peletonu
lżej i mogę jechać 28 – 30/h po płaskim terenie przez wiele godzin. Wiozę się
za nimi, a Wojtek za mną. Pewnie jechalibyśmy dalej gdyby nie skręt w stronę
latarni w Rozewiu. Skręcamy a panowie mkną dalej.
Wracamy na szlak i już samotnie jedziemy spokojnym tempem
czyli 20 – 25km/h. Nawet nie wiadomo kiedy pojawiło się Władysławowo i tu
rozpoczyna się fajna trasa przez cały półwysep, aż do samego Helu. Ale by nie
było tak spokojnie, gdzieś na wysokości Kużnicy kogo wiedzę? Nasz peleton!
Panowie pedałują, że aż miło, mnie też było miło ponownie wsiąść im na ogon. Nie
tylko trudno im byłoby nam uciec, bo Wojtek bez zapału przyłączył się do
zabawy, ale gdy uznałem, że ich tempo zwalnia przejęliśmy inicjatywę i
zostawiliśmy peleton w tyle. I tak pewnie dojechalibyśmy na koniec półwyspu
gdyby nie Wojtek, który nas zatrzymał w poszukiwaniu latarni. Mówiąc szczerze
wolałem wyścigi, cóż koleżeństwo zobowiązuje i „kolorowym koszulkom”
pomachaliśmy przyjaźnie na pożegnanie. Miło było od nich usłyszeć słowa uznania
dla naszego tempaJ.
Gdy trasa z kostki się kończy zaczynają się drogi szutrowe,
one są wpożo, gorzej gdy pojawiają się odcinki betonowe. O zgrozo, kto kładł
ten beton, pijany marynarz wiosłem? Niestety co jakiś czas powtarzał się
odcinek „specjalny”, aż do samego Helu.
Osiągamy wyznaczony cel, robimy zakupy w jednym z marketów,
one są wszechobecne. I zaczynamy zwiedzać miasto.
Po przerwie na lunch, jedziemy na dworzec by załapać się na
pociąg do Gdyni. Nie możemy uwierzyć oczom, na nasz pociąg czeka mnóstwo ludzi
w tym spora rzesza rowerzystów. Z doświadczenia wiemy, że wagon dla rowerów
jest ograniczony pojemnością. Zaczyna się walka o wejście do pociągu. Są panie
z dziećmi, one mają pierwszeństwo. Są tez panowie, którzy mają jechać tylko do
Jastarni. Co??? To przecież na rzut beretem. Panowie nie ma mowy byście nas
ubiegli w zdobyciu miejsca. Możecie bez wysiłku jechać rowerami od tego są, a
do tego pogoda jest piękna. Z dużym trudem zdobywamy miejsca stojące, o
wieszakach póki co nawet nie marzymy. Wagon w Jastarni bardzo się przerzedza.
Są nawet wolne miejsca do siedzenia. I tak spokojnie jedziemy by powitać
Gdynię.
Nie byłem w Trójmieście od niepamiętnych czasów. Trudno się
dziwić jak bardzo się zmieniła. Zaskakujące jest, że mamy sporo dobrze
oznaczonych dróg rowerowych, dzięki nim i wskazanym przez nawigację kanałom
docieramy w miarę spokojnie do Gdyni Orłowo. Tu czekan na nas łóżeczko bez
zbędnych luksusów, ale pod dachem z zapleczem z natryskami. Czego nam potrzeba
więcej? Wieczornego spaceru. Szybko się rozpakowujemy, przebieramy i ruszamy
nad morze. Teren znam dość dobrze. Byłem tu z rodziną 17 lat temu. Drogę znam,
ale infrastruktura się zmieniła nie do poznania. Docieramy na plaże, jest molo,
którego nie było. Spacerujemy, rozmawiamy i stajemy się coraz bardziej głodni.
Sklepy już pozamykane, pozostaję te nocne. Widzimy jak z arsenałem browarów
idzie grupa młodych ludzi. Pytamy gdzie jest otwarte i znajdujemy bez trudu sklep
głównie z trunkami, ale jest również pieczywo, konserwy czyli wszystko czego
potrzebujemy na kolację i śniadanie. Po takim dniu mam wrażenie, że zachowujemy
się jak „odkurzacze” pochłaniamy dużo i szybko co tylko się da. Spalamy
dziennie ok. 4000kcal do tego dochodzi codzienna norma spalania i trudno się
dziwić, że ciągle jesteśmy na głodzie.
Po kolacji i długich rozmowach zasypiamy w poczuciu, że
jutro nie musimy się zbytnio spieszyć. Dziwne uczucie.
Przejechaliśmy ok.
128km. Jutro zwiedzamy. Choć wydaje się takie łatwe to pozory mogą mylić.
Zapraszamy już wkrótce na odcinek piąty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz