Poranki jak do tej pory nie zaczynają się najlepiej.
Najpierw skaleczyłem palec podczas zamykania drzwi o wystającą przy klamce
pękniętą dyktę. Potem Wojtek zapomniał o gotującej się wodzie i spalił izolację
na uchwycie czajnika. Takie drobiazgi nie zepsują nam humoru! Na pociechę mamy
słoneczny ciepły dzień!
Oj tego było nam potrzeba! Jeszcze na chwilę wjeżdżamy do
przystani, gdzie cumują piękne jachty żaglowe i motorowe. Mnie zachwycają
zwłaszcza te pierwsze, trochę żegluję i mam nawet własnoręcznie zbudowaną
żaglówkęJ.
Tym miłym akcentem żegnamy Darłowo.
Dzisiaj w planach mamy dwa punkty. Pierwszy to Ustka, drugi
Łeba. Sporo kilometrów przed nami, a po doświadczeniu wczorajszego dnia nie
bardzo mamy ochotę na szukanie dróg oznaczonych liniami przerywanymi. Wybieramy
opcję samochodową. Przed nami przynajmniej 117km pedałowania, jeśli zaczniemy
kombinować może się okazać, że do Łeby zajedziemy późnym wieczorem.
To będzie długi dzień w siodełku. Nie wspomniałem, że Wojtek
na drogę zabrał nowe sakwy bardzo pojemne. Niestety podczas podróży wystające
śruby z bagażnika zaczęły przecierać materiał. To przykre gdy nowe sakwy na
pierwszej wyprawie się niszczą. Ja swoje, a raczej użyczone przez Wojtka
(swoich jeszcze nie mam) okleiłem w miejscach gdzie się przecierały bardzo
mocną (srebrną, płócienną) taśmą klejącą i dodatkowo podklejałem
„kropelką”. Miałem nawet zabrać taśmę ze
sobą, gdyby nie ograniczenia w pojemności sakw, i tak ledwo się do nich
zmieściłem. Pakowałem się kilka razy różnymi sposobami, zawsze coś pozostawało,
był wariant planowy i siłowy. Wygrało połączenie ich razem. Wracając do Wojtka
musieliśmy improwizować. Wpadliśmy na pomysł by miejsca narażone na
przecieranie okleić plastrem. Dlatego zatrzymujemy się przy pierwszej napotkanej
aptece i robimy sakwom opatrunek. Plaster jest cieniutki, naklejamy wiele
warstw wzdłuż i w poprzek. Wklejamy też tekturowe podkładki, które również
oklejamy plastrami. Śruby też dostały opatrunek i ku naszemu wielkiemu
zdziwieniu wszystko wytrzymało do końca.
Po drodze znajduje nazwę miejscowości, która jest mi
wyjątkowo bliskaJ.
Jeśli ktoś myśli, że wybrzeże to płaski teren bardzo się
zdziwi. Po drodze pojawiają się wymagające podjazdy. Oj mięśnia nie
odpoczywają, bywają momenty szybkiej jazdy, ale są i takie, które zmuszają nas
do górskich przełożeń i powolnej wspinaczki. Z pewnością się nie nudzimy. Brak
widoku morza rekompensują nam widoki łąk i lasów, a trzeba wiedzieć, że są
przepięknej urody.
Po drodze omijamy lokalne atrakcje turystyczne. Nasz cel jest jasno określony i już wkrótce
go osiągamy. Witaj Ustko! Na naszą cześć prowadzone są jakieś manewry wojskowe
o czym świadczą salwy i wybuchy w powietrzu i na morzu. Tego się nie spodziewaliśmy.
Jestem po raz pierwszy w Ustce . Mam do tego miasteczka pewien sentyment,
służył tu w wojsku mój ojciec ponad 50 lat temu. Zwiedzanie miasta na rowerach pozwala
zaoszczędzić czas i zobaczyć znacznie
więcej. Ustka robi na mnie bardzo miłe wrażenie. Nie wiem czy przyjechał bym tu
na wczasy, kto wie? Jednak bardzo się cieszę, że znalazła się na mapie naszej
wyprawy. Póki co parkingi są jeszcze puste, turystów jak na lekarstwo, nam to
bardzo odpowiada. W blasku słońca przemierzamy ulice i uliczki. Domy,
kamieniczki są kolorowe, zadbane, różnorodne to powoduje, że z miasteczek
portowych umieszczam je wysoko na mojej liście rankingowej.
Co rusz widzimy napis „Słowiński Park Narodowy” kusi
bardzo by wjechać i doświadczyć jego uroków, ale my mamy cel.
Dojeżdżamy na brzeg Jeziora Gardno, gdzie robimy krótką
przerwę. Tutaj też pojawia się kolejna pokusa jechać trasą rowerową o ile
pamiętam R10. I tej pokusie mówimy a kysz! Chcemy pokręcić się po Łebie, dlatego
nie ma mowy na powolne rekreacyjne przejażdżki. Wczoraj zdarzyło się nam
wyprzedzić grupę rowerzystów polsko-niemiecką. W przekonaniu, że panowie mogą
oglądać tylko kurz za nami, pojechaliśmy skrótem. W Gąskach wjeżdżając na plac
przy latarni i kogo widzimy? Oczy przecieramy ze zdziwienia, bo pozostawiona
daleko z tyło grupa już smacznie popija zimne trunki, nie koniecznie dla
rowerzystów, gdy my sprawni, szybcy, młodzi i przystojni (coś z tego może jest i
prawdą), zamykamy tyły. Dzisiaj nie ma skrótów!
Kolejne punkt to Łeba. Założenie bardzo podobne szybki
przeskok głównymi ulicami. Wojtek Łebę zna bardzo dobrze. Jego zakład pracy miał tam
przez wiele lat ośrodek wczasowy, który za rozsądne pieniądze pracownicy mogli
wykorzystywać, co też mój kolega czynił jak mniema z przyjemnością. Ale nim
odwiedzi i sprawdzi czy ośrodek dalej istnieje, to przed nami sporo kilometrów niełatwej
trasy. Pojawiły się podjazdy naprawdę wymagające, a do tego ruch zrobił się
bardzo duży. Ostatnie kilometry były wyjątkowo uciążliwe. Jedyną pociechą był
dojazd do samej Łeby dłuuugi odcinek z górki. To, i fakt osiągnięcia celu o
stosunkowo wczesnej godzinie sprawiło, że w mieście mimo zmęczenia pojawiliśmy
się z ekstra humorami.
Pozostało znaleźć miejsce na nocleg. Nasze biura działają,
żona Wojtka i moja córka Doris przeczesują oferty szukając najlepszych czyli
najtańszych. Wciąż mam dreszcze więc szukamy miejsca pod dachem. Dotychczasowe
doświadczenia w poszukiwaniu noclegu nie były najlepsze, dlatego podchodzimy do
tego z pewną rezerwą. To był drugi lub trzeci telefon, starsza pani z ulicy
Mieszka Pierwszego zaoferował nam nocleg po 40zł. Mój skromny talent do
negocjacji pomógł zejść do 35 od łóżka. Biorąc pod uwagę, że to na jedną noc
cena jest bardzo przyzwoita, a warunki jakie nam zaoferował sympatyczna
właścicielka, jak dla nas luksusowe. Z osobnym apartamentem dla naszych rowerów.
Wojtek dojrzał podwójne łoże i od razu je zaanektował. Pamiętał jak podczas
wyprawy do Opola i Mosznej spaliśmy w okolicach Krapkowic i wtedy ja miałem
taki przywilej. Tylko, że ja jestem starszy, młodzież nie ceni w tym kraju
starszyzny.
Zrzucamy bagaże i wsiadamy na nasze lekkie rowerki by
pobuszować po Łebie. Mamy w planach zjeść coś na mieście. Może to śmieszne,
dziwne, nie zrozumiałe, podczas całej wyprawy to będzie pierwszy posiłek w
lokalu. Do tej pory jedliśmy to co sami żeśmy upichcili. Nie ma się czym
chwalić zupki, kuskus, bułeczki, serki, wędlina i owoce, a na deser batoniki.
W poszukiwaniu dobrej jadłodajni odwiedzamy ośrodek wczasowy
z czasów prosperity Wojtka zakładu pracy. Nie wygląda na zadbany, przykro
patrzeć. W pobliżu znajduje się smażalnia ryb. Wojtek zamawia dorsza. Ja szukam
innego menu, znajduję go kilometr dalej. Bułka mięso, warzywa, sos pikantny oto
czego mi było potrzeba!
W jeszcze lepszych nastrojach robimy rundkę po Łebie.
Na koniec lądujemy w Biedronce by uzupełnić zapasy i chrupnąć
jeszcze coś przed snem. Mamy telewizor jakieś 14’ ale to zawsze kontakt z
mundialem. Co prawda Wojtek woli seriale, ale tu nie ma kompromisu. Wszystkie
kanały działają tylko kanał 1 gdzie jest mecz nie ma fonii! Poza tym na tak
małym TV ciężko szukać gdzie jest piłka, odpuszczam. Przykładam głowę do
poduszki i błyskawicznie zasypiam.
Przejechaliśmy tylko 13 km więcej niż planowaliśmy, to
rekord dokładności naszego planowania. Wyszło z przejażdżką po Łebie 143km.
Pogoda dopisuje, humory też, zdrówko w miarę stabilne. Wzrosły nieco akcje
właścicieli prywatnych kwater. Czekamy na nowy dzień, a będzie się działo. Spragnionych
opisu zapraszam do odwiedzinJ.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz