czwartek, 3 lipca 2014

Baltic Expedition 2014 Day3

Poranki jak do tej pory nie zaczynają się najlepiej. Najpierw skaleczyłem palec podczas zamykania drzwi o wystającą przy klamce pękniętą dyktę. Potem Wojtek zapomniał o gotującej się wodzie i spalił izolację na uchwycie czajnika. Takie drobiazgi nie zepsują nam humoru! Na pociechę mamy słoneczny ciepły dzień!


Oj tego było nam potrzeba! Jeszcze na chwilę wjeżdżamy do przystani, gdzie cumują piękne jachty żaglowe i motorowe. Mnie zachwycają zwłaszcza te pierwsze, trochę żegluję i mam nawet własnoręcznie zbudowaną żaglówkęJ. Tym miłym akcentem żegnamy Darłowo.



Dzisiaj w planach mamy dwa punkty. Pierwszy to Ustka, drugi Łeba. Sporo kilometrów przed nami, a po doświadczeniu wczorajszego dnia nie bardzo mamy ochotę na szukanie dróg oznaczonych liniami przerywanymi. Wybieramy opcję samochodową. Przed nami przynajmniej 117km pedałowania, jeśli zaczniemy kombinować może się okazać, że do Łeby zajedziemy późnym wieczorem.
To będzie długi dzień w siodełku. Nie wspomniałem, że Wojtek na drogę zabrał nowe sakwy bardzo pojemne. Niestety podczas podróży wystające śruby z bagażnika zaczęły przecierać materiał. To przykre gdy nowe sakwy na pierwszej wyprawie się niszczą. Ja swoje, a raczej użyczone przez Wojtka (swoich jeszcze nie mam) okleiłem w miejscach gdzie się przecierały bardzo mocną (srebrną, płócienną) taśmą klejącą i dodatkowo podklejałem „kropelką”.  Miałem nawet zabrać taśmę ze sobą, gdyby nie ograniczenia w pojemności sakw, i tak ledwo się do nich zmieściłem. Pakowałem się kilka razy różnymi sposobami, zawsze coś pozostawało, był wariant planowy i siłowy. Wygrało połączenie ich razem. Wracając do Wojtka musieliśmy improwizować. Wpadliśmy na pomysł by miejsca narażone na przecieranie okleić plastrem. Dlatego zatrzymujemy się przy pierwszej napotkanej aptece i robimy sakwom opatrunek. Plaster jest cieniutki, naklejamy wiele warstw wzdłuż i w poprzek. Wklejamy też tekturowe podkładki, które również oklejamy plastrami. Śruby też dostały opatrunek i ku naszemu wielkiemu zdziwieniu wszystko wytrzymało do końca.
Po drodze znajduje nazwę miejscowości, która jest mi wyjątkowo bliskaJ.


Jeśli ktoś myśli, że wybrzeże to płaski teren bardzo się zdziwi. Po drodze pojawiają się wymagające podjazdy. Oj mięśnia nie odpoczywają, bywają momenty szybkiej jazdy, ale są i takie, które zmuszają nas do górskich przełożeń i powolnej wspinaczki. Z pewnością się nie nudzimy. Brak widoku morza rekompensują nam widoki łąk i lasów, a trzeba wiedzieć, że są przepięknej urody. 
Po drodze omijamy lokalne atrakcje turystyczne.  Nasz cel jest jasno określony i już wkrótce go osiągamy. Witaj Ustko! Na naszą cześć prowadzone są jakieś manewry wojskowe o czym świadczą salwy i wybuchy w powietrzu i na morzu. Tego się nie spodziewaliśmy. Jestem po raz pierwszy w Ustce . Mam do tego miasteczka pewien sentyment, służył tu w wojsku mój ojciec ponad 50 lat temu. Zwiedzanie miasta na rowerach pozwala zaoszczędzić  czas i zobaczyć znacznie więcej. Ustka robi na mnie bardzo miłe wrażenie. Nie wiem czy przyjechał bym tu na wczasy, kto wie? Jednak bardzo się cieszę, że znalazła się na mapie naszej wyprawy. Póki co parkingi są jeszcze puste, turystów jak na lekarstwo, nam to bardzo odpowiada. W blasku słońca przemierzamy ulice i uliczki. Domy, kamieniczki są kolorowe, zadbane, różnorodne to powoduje, że z miasteczek portowych umieszczam je wysoko na mojej liście rankingowej.




Co rusz widzimy napis „Słowiński Park Narodowy” kusi bardzo by wjechać i doświadczyć jego uroków, ale my mamy cel.
Dojeżdżamy na brzeg Jeziora Gardno, gdzie robimy krótką przerwę. Tutaj też pojawia się kolejna pokusa jechać trasą rowerową o ile pamiętam R10. I tej pokusie mówimy a kysz! Chcemy pokręcić się po Łebie, dlatego nie ma mowy na powolne rekreacyjne przejażdżki. Wczoraj zdarzyło się nam wyprzedzić grupę rowerzystów polsko-niemiecką. W przekonaniu, że panowie mogą oglądać tylko kurz za nami, pojechaliśmy skrótem. W Gąskach wjeżdżając na plac przy latarni i kogo widzimy? Oczy przecieramy ze zdziwienia, bo pozostawiona daleko z tyło grupa już smacznie popija zimne trunki, nie koniecznie dla rowerzystów, gdy my sprawni, szybcy, młodzi i przystojni (coś z tego może jest i prawdą), zamykamy tyły. Dzisiaj nie ma skrótów!




Kolejne punkt to Łeba. Założenie bardzo podobne szybki przeskok głównymi ulicami. Wojtek Łebę zna  bardzo dobrze. Jego zakład pracy miał tam przez wiele lat ośrodek wczasowy, który za rozsądne pieniądze pracownicy mogli wykorzystywać, co też mój kolega czynił jak mniema z przyjemnością. Ale nim odwiedzi i sprawdzi czy ośrodek dalej istnieje, to przed nami sporo kilometrów niełatwej trasy. Pojawiły się podjazdy naprawdę wymagające, a do tego ruch zrobił się bardzo duży. Ostatnie kilometry były wyjątkowo uciążliwe. Jedyną pociechą był dojazd do samej Łeby dłuuugi odcinek z górki. To, i fakt osiągnięcia celu o stosunkowo wczesnej godzinie sprawiło, że w mieście mimo zmęczenia pojawiliśmy się z ekstra humorami.


Pozostało znaleźć miejsce na nocleg. Nasze biura działają, żona Wojtka i moja córka Doris przeczesują oferty szukając najlepszych czyli najtańszych. Wciąż mam dreszcze więc szukamy miejsca pod dachem. Dotychczasowe doświadczenia w poszukiwaniu noclegu nie były najlepsze, dlatego podchodzimy do tego z pewną rezerwą. To był drugi lub trzeci telefon, starsza pani z ulicy Mieszka Pierwszego zaoferował nam nocleg po 40zł. Mój skromny talent do negocjacji pomógł zejść do 35 od łóżka. Biorąc pod uwagę, że to na jedną noc cena jest bardzo przyzwoita, a warunki jakie nam zaoferował sympatyczna właścicielka, jak dla nas luksusowe. Z osobnym apartamentem dla naszych rowerów. Wojtek dojrzał podwójne łoże i od razu je zaanektował. Pamiętał jak podczas wyprawy do Opola i Mosznej spaliśmy w okolicach Krapkowic i wtedy ja miałem taki przywilej. Tylko, że ja jestem starszy, młodzież nie ceni w tym kraju starszyzny.
Zrzucamy bagaże i wsiadamy na nasze lekkie rowerki by pobuszować po Łebie. Mamy w planach zjeść coś na mieście. Może to śmieszne, dziwne, nie zrozumiałe, podczas całej wyprawy to będzie pierwszy posiłek w lokalu. Do tej pory jedliśmy to co sami żeśmy upichcili. Nie ma się czym chwalić zupki, kuskus, bułeczki, serki, wędlina i owoce, a na deser batoniki.
W poszukiwaniu dobrej jadłodajni odwiedzamy ośrodek wczasowy z czasów prosperity Wojtka zakładu pracy. Nie wygląda na zadbany, przykro patrzeć. W pobliżu znajduje się smażalnia ryb. Wojtek zamawia dorsza. Ja szukam innego menu, znajduję go kilometr dalej. Bułka mięso, warzywa, sos pikantny oto czego mi było potrzeba!
W jeszcze lepszych nastrojach robimy rundkę po Łebie.




Na koniec lądujemy w Biedronce by uzupełnić zapasy i chrupnąć jeszcze coś przed snem. Mamy telewizor jakieś 14’ ale to zawsze kontakt z mundialem. Co prawda Wojtek woli seriale, ale tu nie ma kompromisu. Wszystkie kanały działają tylko kanał 1 gdzie jest mecz nie ma fonii! Poza tym na tak małym TV ciężko szukać gdzie jest piłka, odpuszczam. Przykładam głowę do poduszki i błyskawicznie zasypiam.
Przejechaliśmy tylko 13 km więcej niż planowaliśmy, to rekord dokładności naszego planowania. Wyszło z przejażdżką po Łebie 143km. Pogoda dopisuje, humory też, zdrówko w miarę stabilne. Wzrosły nieco akcje właścicieli prywatnych kwater. Czekamy na nowy dzień, a będzie się działo. Spragnionych opisu zapraszam do odwiedzinJ.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz